10 kwietnia 2011

„Krzyk wyzwala, oczyszcza, a nawet opróżnia...”



- Następny, proszę- woła Lenka
Pacjent wchodząc do gabinetu zapowiada współtowarzyszom siedzącym w poczekalni:
- Ale ja będę głośno krzyczał!- czym wzbudza ogólny śmiech, więc dodaje- Naprawdę będę krzyczał, bo zawsze krzyczę. Trzeba mieć stalowe nerwy, by to znieść.
- Przeżyjemy- zgodnie odpowiedzieli oczekujący nadal śmiejąc się pod nosem.
- Może tym razem będzie inaczej?- uśmiecham się do niego.
- Nie sądzę. To mi pomaga- stwierdza i siada na fotelu.
No tak, ząb do usunięcia. Znieczulam. Czekam dłużej niż zwykle zagadując pacjenta, by odwrócić jego myśli od zabiegu mającego nastąpić za chwilę. Lenka podaje mi kleszcze. Nie pokazuję ich pacjentowi. Sprawdzam, czy już jest dobrze znieczulone. Zakładam na ząb narzędzie i...
-Uuuuuuuuuuuuaaaaaaaaaauuuuuuuuuuuu!!! - dociera do mych uszu dźwięk jakiego nigdy w życiu nie słyszałam. Długi, przeciągły i przeraźliwie głośny. A we mnie poziom adrenaliny tak skacze, że sama nie wiem kiedy kleszcze z zębem znalazły się na tacy. Uruchomcie proszę wyobraźnię. Krzyk ten spotęgowany był dźwiękiem narzędzi lądujących na posadzkę, bo Lenka, choć uprzedzona o zachowaniu pacjenta, upuściła z wrażenia pojemnik z narzędziami, które niosła do sterylizacji. Sama ekstrakcja trwała kilka sekund, wrzask unosił się w powietrzu dopóty, dopóki mężczyźnie tchu starczyło.
- Uf! Już po krzyku- odetchnęłam z ulgą- ale chyba pana nie bolało?
- Nie! Sam nie wiem dlaczego krzyczę. Ten dźwięk mnie oczyszcza – odpowiedział pacjent.
- A we mnie wyzwolił strach, że aż narzędzia poleciały- zamruczała pod nosem Lenka zbierając porozrzucane fanty.
- Ciekawa jestem, jak przeżyli to pacjenci w poczekalni? - zaczęłam się śmiać, ale w środku czułam się cała roztrzęsiona. Wyjrzałam na korytarz. Na „posterunku” została tylko jedna osoba.
- A gdzie reszta?- zapytałam
- Powiedzieli, że przyjdą później- śmiejąc się odrzekła jedyna odważna kobieta i zwróciła się do wychodzącego z gabinetu mężczyzny- Ale dał pan czadu!
- Przepraszam- odparł zawstydzony lekko- to ode mnie niezależne. Uprzedzałem lojalnie.
- Pana krzyk oczyszcza, wyzwala strach u wszystkich i opróżnia poczekalnię...- śmiałam się serdecznie- jak będę miała kiedyś za duży tłok, to pana zawołam. Od razu mi pan kolejkę rozładuje. 
- - - - - -

Ps. Przepraszam Wszystkich za milczenie i rzadkie odwiedziny, ale bywają w życiu momenty, kiedy musimy zrezygnować z pewnych czynności na rzecz innych, w danej chwili dla nas i dla naszego życia istotnych. Nie znikam, po prostu będę się pojawiać rzadziej.

04 kwietnia 2011

„Projekcja... jak w starym kinie”



    Straszny dzień, mglisty i ponury. Ranek jednak wydał mi się takim, jak co dzień. Gdy weszłam do gabinetu Lenka powitała mnie słowami:
- Mam paskudny humor, jestem zła i podenerwowana.
- Pogoda. To chyba wszystko przez aurę i plamy na Słońcu- odpowiedziałam niby żartując, ale i mnie coś w środku zakłuło, poczułam ucisk w gardle. Chyba mi się pogorszyło i udzieliło nastawienie Lenki do życia, bo wcześniej ranek, mimo niesprzyjającej pogody, nie wydawał się gorszy od innych. Przygotowałyśmy siebie i gabinet do pracy.
- To „uszy do góry” i proś pierwszego z oczekujących- otrząsnęłam się ze złych wrażeń i zarządziłam rozpoczęcie właściwej pracy.
    Do gabinetu weszła młoda dziewczyna, nasza stała pacjentka. Spojrzała na Lenkę i zadała dziwne pytanie:
- Jaki mają dziś panie humor?
- Chyba nie jest najlepszy- odparła Lenka i zaskoczona spytała- a to widać?
- Widać, że widać, ale nastrój zawsze można poprawić- wtrąciłam się do rozmowy.
- To super, bo bardzo się dzisiaj boję- odpowiedziała mi dziewczyna siadając na fotelu, trysnęła jednak optymizmem- ale mimo to, mam dobre przeczucia.
- Nie ma czego się bać. Pani Lence zaraz humor poprawimy i wszystko będzie, jak zwykle czyli spokojnie i bez strachu- skomentowałam chwytając promień nadziei od dziewczyny.
    Ten krótki dialog uświadomił mi, jak mocno wpływamy na siebie. Psycholodzy pewnie się uśmiechają, bo od dawna mają ten temat rozpracowany. Nazywają to projekcją. Jestem jednak dentystą, a nie psychologiem. Temat znam tylko z doświadczeń z pacjentami. Wiem, że wzajemne kontakty albo nas podbudowują, albo nas dołują. Moim zadaniem jako lekarza jest sprawić, aby te relacje wzajemne były pozytywne. Staram się być zawsze nastawiona optymistycznie, by „projektować” takie właśnie emocje na pacjentów. Szczególnie na dzieci. Pacjent też może i projektuje swoje nastawienie na mnie. Jestem świetnym odbiornikiem. Niestety. Piszę niestety, bo czasem jednak zdarzają się pacjenci, którzy sami tworzą objawy dające im świadomość własnego cierpienia. Po co to robią? Myślę, że po to, by przyciągnąć uwagę i wzbudzić we mnie chęć do przyjścia z odsieczą, jakby nie wiedzieli, że w gabinecie jestem nastawiona tylko na niesienie pomocy- jak każdy lekarz. Pacjenci nie zdają sobie sprawy, że takie tworzenie objawów cierpienia jest odbieraniem sobie życia na raty i, że coś, co zostało przez nich stworzone na potrzebę chwili może szybko przeistoczyć się w chroniczne schorzenie uniemożliwiające normalne funkcjonowanie. Zostawmy jednak na boku te rozważania. Na zakończenie powinna być pogodna puenta. Dobry nastrój potrafi się cudownie otoczeniu udzielać. Pamiętajmy o tym przy wszelkich kontaktach z ludźmi.