10 kwietnia 2011

„Krzyk wyzwala, oczyszcza, a nawet opróżnia...”



- Następny, proszę- woła Lenka
Pacjent wchodząc do gabinetu zapowiada współtowarzyszom siedzącym w poczekalni:
- Ale ja będę głośno krzyczał!- czym wzbudza ogólny śmiech, więc dodaje- Naprawdę będę krzyczał, bo zawsze krzyczę. Trzeba mieć stalowe nerwy, by to znieść.
- Przeżyjemy- zgodnie odpowiedzieli oczekujący nadal śmiejąc się pod nosem.
- Może tym razem będzie inaczej?- uśmiecham się do niego.
- Nie sądzę. To mi pomaga- stwierdza i siada na fotelu.
No tak, ząb do usunięcia. Znieczulam. Czekam dłużej niż zwykle zagadując pacjenta, by odwrócić jego myśli od zabiegu mającego nastąpić za chwilę. Lenka podaje mi kleszcze. Nie pokazuję ich pacjentowi. Sprawdzam, czy już jest dobrze znieczulone. Zakładam na ząb narzędzie i...
-Uuuuuuuuuuuuaaaaaaaaaauuuuuuuuuuuu!!! - dociera do mych uszu dźwięk jakiego nigdy w życiu nie słyszałam. Długi, przeciągły i przeraźliwie głośny. A we mnie poziom adrenaliny tak skacze, że sama nie wiem kiedy kleszcze z zębem znalazły się na tacy. Uruchomcie proszę wyobraźnię. Krzyk ten spotęgowany był dźwiękiem narzędzi lądujących na posadzkę, bo Lenka, choć uprzedzona o zachowaniu pacjenta, upuściła z wrażenia pojemnik z narzędziami, które niosła do sterylizacji. Sama ekstrakcja trwała kilka sekund, wrzask unosił się w powietrzu dopóty, dopóki mężczyźnie tchu starczyło.
- Uf! Już po krzyku- odetchnęłam z ulgą- ale chyba pana nie bolało?
- Nie! Sam nie wiem dlaczego krzyczę. Ten dźwięk mnie oczyszcza – odpowiedział pacjent.
- A we mnie wyzwolił strach, że aż narzędzia poleciały- zamruczała pod nosem Lenka zbierając porozrzucane fanty.
- Ciekawa jestem, jak przeżyli to pacjenci w poczekalni? - zaczęłam się śmiać, ale w środku czułam się cała roztrzęsiona. Wyjrzałam na korytarz. Na „posterunku” została tylko jedna osoba.
- A gdzie reszta?- zapytałam
- Powiedzieli, że przyjdą później- śmiejąc się odrzekła jedyna odważna kobieta i zwróciła się do wychodzącego z gabinetu mężczyzny- Ale dał pan czadu!
- Przepraszam- odparł zawstydzony lekko- to ode mnie niezależne. Uprzedzałem lojalnie.
- Pana krzyk oczyszcza, wyzwala strach u wszystkich i opróżnia poczekalnię...- śmiałam się serdecznie- jak będę miała kiedyś za duży tłok, to pana zawołam. Od razu mi pan kolejkę rozładuje. 
- - - - - -

Ps. Przepraszam Wszystkich za milczenie i rzadkie odwiedziny, ale bywają w życiu momenty, kiedy musimy zrezygnować z pewnych czynności na rzecz innych, w danej chwili dla nas i dla naszego życia istotnych. Nie znikam, po prostu będę się pojawiać rzadziej.

04 kwietnia 2011

„Projekcja... jak w starym kinie”



    Straszny dzień, mglisty i ponury. Ranek jednak wydał mi się takim, jak co dzień. Gdy weszłam do gabinetu Lenka powitała mnie słowami:
- Mam paskudny humor, jestem zła i podenerwowana.
- Pogoda. To chyba wszystko przez aurę i plamy na Słońcu- odpowiedziałam niby żartując, ale i mnie coś w środku zakłuło, poczułam ucisk w gardle. Chyba mi się pogorszyło i udzieliło nastawienie Lenki do życia, bo wcześniej ranek, mimo niesprzyjającej pogody, nie wydawał się gorszy od innych. Przygotowałyśmy siebie i gabinet do pracy.
- To „uszy do góry” i proś pierwszego z oczekujących- otrząsnęłam się ze złych wrażeń i zarządziłam rozpoczęcie właściwej pracy.
    Do gabinetu weszła młoda dziewczyna, nasza stała pacjentka. Spojrzała na Lenkę i zadała dziwne pytanie:
- Jaki mają dziś panie humor?
- Chyba nie jest najlepszy- odparła Lenka i zaskoczona spytała- a to widać?
- Widać, że widać, ale nastrój zawsze można poprawić- wtrąciłam się do rozmowy.
- To super, bo bardzo się dzisiaj boję- odpowiedziała mi dziewczyna siadając na fotelu, trysnęła jednak optymizmem- ale mimo to, mam dobre przeczucia.
- Nie ma czego się bać. Pani Lence zaraz humor poprawimy i wszystko będzie, jak zwykle czyli spokojnie i bez strachu- skomentowałam chwytając promień nadziei od dziewczyny.
    Ten krótki dialog uświadomił mi, jak mocno wpływamy na siebie. Psycholodzy pewnie się uśmiechają, bo od dawna mają ten temat rozpracowany. Nazywają to projekcją. Jestem jednak dentystą, a nie psychologiem. Temat znam tylko z doświadczeń z pacjentami. Wiem, że wzajemne kontakty albo nas podbudowują, albo nas dołują. Moim zadaniem jako lekarza jest sprawić, aby te relacje wzajemne były pozytywne. Staram się być zawsze nastawiona optymistycznie, by „projektować” takie właśnie emocje na pacjentów. Szczególnie na dzieci. Pacjent też może i projektuje swoje nastawienie na mnie. Jestem świetnym odbiornikiem. Niestety. Piszę niestety, bo czasem jednak zdarzają się pacjenci, którzy sami tworzą objawy dające im świadomość własnego cierpienia. Po co to robią? Myślę, że po to, by przyciągnąć uwagę i wzbudzić we mnie chęć do przyjścia z odsieczą, jakby nie wiedzieli, że w gabinecie jestem nastawiona tylko na niesienie pomocy- jak każdy lekarz. Pacjenci nie zdają sobie sprawy, że takie tworzenie objawów cierpienia jest odbieraniem sobie życia na raty i, że coś, co zostało przez nich stworzone na potrzebę chwili może szybko przeistoczyć się w chroniczne schorzenie uniemożliwiające normalne funkcjonowanie. Zostawmy jednak na boku te rozważania. Na zakończenie powinna być pogodna puenta. Dobry nastrój potrafi się cudownie otoczeniu udzielać. Pamiętajmy o tym przy wszelkich kontaktach z ludźmi.

31 marca 2011

„Pierwsza lekcja”




     Pewien temat opracowałam już bardzo dawno temu. Przed jego publikacją powstrzymywało mnie stare polskie porzekadło: „nie wywołuj wilka z lasu”. Niech sobie w tym lesie siedzi. Postawa Japończyków, którzy zachowują zimną krew w skrajnych sytuacjach, takich nie do przewidzenia, bardzo mi zaimponowała. Też chciałabym tak umieć (ja tu o tej „zimnej krwi”). Trudno porównywać tsunami i trzęsienia ziemi do stanów nagłych w gabinecie, ale wierzcie mi, że dla lekarza czy pacjenta, który właśnie traci przytomność albo mdleje, jest to także skrajne, graniczne wydarzenie. Każdy lekarz teoretycznie jest przygotowany na to, by udzielić odpowiedniej pomocy medycznej. I jej udziela, gdy jest konieczna. Najczęściej z takimi stanami stykają się lekarze ratownictwa medycznego, lekarze oddziałów intensywnej opieki medycznej, anestezjolodzy, chirurdzy- to właściwie jest ich chleb powszedni. W innych specjalnościach o wiele rzadziej zdarzają się nagłe stany. Stomatolodzy spotykają się głównie z omdleniami, ale bywają też poważniejsze sytuacje.      
    W swojej zawodowej karierze miałam dwa takie przypadki. Jeden trafił mi się na samym początku mojej przygody ze stomatologią, jakieś dwadzieścia pięć lat temu. Był jak prawdziwy chrzest, a ja byłam mokrusieńka. Pamiętam to jednak tak, jakby to było wczoraj. Był dzień wolny od pracy. Do mieszkania trafił mężczyzna, który poprosił mnie o pomoc. Byłam umówiona z koleżanką, ale szybko zawiadomiłam ją, że spóźnię się trochę. Poszliśmy do gabinetu. Jak zwykle wykonałam badanie stomatologiczne, postawiłam diagnozę: ząb do usunięcia. Przeprowadziłam rutynowy wywiad, znieczuliłam. Nic się nie działo złego.           Usunęłam zęba. Wyszedł jak z masła. Sięgnęłam po tampony. Sama byłam, więc nie miał mi ich kto podać. Gdy odwróciłam się do pacjenta ze zdziwieniem stwierdziłam, że nie ma go na fotelu. To były ułamki sekund. Pacjent leżał na podłodze. Zsunął się z fotela. Natychmiast przystąpiłam do wszystkich koniecznych czynności i dodatkowo zaczęłam się modlić o to, by ktoś, chociaż przypadkiem, zajrzał do gabinetu, bo byłam tam sama z nieprzytomnym pacjentem. Wybór trudny. Być przy nim, czy przerwać czynności i biec po pomoc. Właśnie biec, bo komórek wtedy nie było! Stacjonarne telefony mieli zakładać na osiedlu dopiero za kilka miesięcy. W pobliżu gabinetu stała tylko budka telefoniczna. Co mówi na to Hipokrates? Nie wiem, czy przewidywał takie sytuacje. Opatrzność jednak czuwała nade mną, koleżanka zaniepokojona moją długą nieobecnością zajrzała do gabinetu. Zostałam przy pacjencie, a ona dzwoniła z budki na Pogotowie Ratunkowe. Działałam jak maszyna. Wykonywałam czynności automatycznie, jednak nie nazwałabym tego „zimną krwią”, myślałam, że serce wyskoczy ze mnie i stanie obok. Pacjent zdążył odzyskać przytomność nim pomoc przybyła, ze mnie lały się siódme poty. Dobrze, że zawału nie dostałam. Czy to był pech, czy szczęście?
     Wszystko to stało się przez jedną małą kroplę krwi na języku! Pacjent miał „hobby”. Zawsze „robił odjazd”, gdy zobaczył lub poczuł krew. Niestety nie poinformował mnie o tym wcześniej, nie uprzedził. Dostałam pierwszą lekcję. Już nigdy potem nie pracowałam sama. Zawsze towarzyszyła mi asystentka. No i założyli telefony! A teraz na szczęście są komórki.

26 marca 2011

„Rodzicom czasu ciągle brak...”



     Nie zawsze w gabinecie szkolnym wyglądało tak różowo i „kosmicznie”, jak w poście niżej. Zdarzały się też przypadki skomplikowane. Najtrudniejsza wtedy była współpraca z rodzicami. W jednej „z piątek”, o których pisałam w „Tańczącym z wiertłami”, trafił się chłopiec, który przybył do szkoły z innej miejscowości, gdzie prawdopodobnie nie było lekarza szkolnego i nie był on wcześniej objęty „planowym leczeniem”. Stan uzębienia tego dwunastolatka przedstawiał się tragicznie. Były to wczesne lata osiemdziesiąte. „Evicrol”- czeski composit do odbudowy zębów- posiadały tylko jednostki specjalistyczne, a chłopiec miał półksiężyce zamiast zębów siecznych. Wyleczyłam trzonowce i przedtrzonowce, ale co zrobić z zębami siecznymi ? Postanowiłam wysłać dziecko tam, gdzie najlepszymi materiałami dostępnymi wtedy oficjalnie w Polsce (prywatne gabinety potajemnie i z wielkimi trudnościami sprowadzały masy kompozycyjne z Zachodu) odbudują dziecku utracone tkanki zębów. Jeszcze nie wiedziałam, że zaczęła się moja gehenna. Pisemne prośby o skontaktowanie się rodziców ze mną pozostawały bez odpowiedzi. Zdobyłam numer telefonu do zakładu pracy matki dziecka i wreszcie się z nią mogłam rozmówić:
- Dzień dobry. Dzwonię z gabinetu szkolnego. Pani syn potrzebuje pomocy specjalistycznej...- zaczęłam zdanie, ale kobieta przerwała.
- To pani sprawa- usłyszałam jej zniecierpliwiony głos.- Ja nie mam czasu, a pani jest lekarzem.
- Moja? - zdziwiłam się bardzo.- Przecież to pani dziecko, nie moje. Trzeba z synem pojechać do poradni specjalistycznej.
- Nie mogę, nie mam urlopu i pieniędzy na dojazd- odparła matka.
- To da się załatwić. Dostanie pani zwolnienie lekarskie (opiekę nad dzieckiem) i zwrot kosztów podróży.
- No chyba, że tak.- Łaskawie zgodziła się moja rozmówczyni.
     Mamy teraz dwudziesty pierwszy wiek, ale nastawienie niektórych rodziców niewiele się zmieniło, mimo iż od tamtego czasu upłynęło prawie trzydzieści lat. Nie ma już planowego leczenia. Nie ma gabinetów w szkołach. Nie ma też zwrotów kosztów podróży. Kontrakty na "leczenie dzieci i młodzieży do osiemnastego roku życia" nie są w stanie zabezpieczyć młodego pokolenia, bo jest tych kontraktów za mało. Wtedy na jedną szkołę przypadał jeden lekarz. Miał pod opieką 700 do 1300 dzieci. Teraz jeden kontrakt w powiecie obsługuje kilka tysięcy małych pacjentów (u nas około 4000). Teoretycznie powinny znajdować też pomoc u lekarzy mających kontrakt "ogólnostomatologiczny", ale tak się nie dzieje. Owszem, gdy ząb boli, udzielą pomocy, ale z pewnością nie są to regularne wizyty i planowe leczenie. Obecnie znacznie częściej trafiają się takie przypadki, jak ten omawiany wyżej, ten sprzed trzydziestu lat. Stan uzębienia naszych milusińskich pozostawia wiele do życzenia. Fakt, posiadamy teraz cudowne materiały i potrafimy poradzić sobie z mocno zniszczonymi zębami. Problem w tym, że wiele dzieci nie trafia wcale do stomatologa, bo nie ma z nimi kto przyjść. Odpowiedzialność za uzębienie dzieci ponoszą rodzice, ale pracując mają ograniczone możliwości dotarcia do gabinetów ze swoimi pociechami. Sprawa wydaje się być nierozwiązywalna. Wylaliśmy dziecko z kąpielą likwidując tzw. „medycynę szkolną”. I nikt nie jest tym zainteresowany. NFZ tłumaczy się małym zainteresowaniem dentystów tą specjalnością. Pewnie, bo te kontrakty nie są opłacalne, zdecydowanie korzystniej jest mieć kontrakt ogólnostomatologiczny. Dzieci nie zrobią pikiety pod Sejmem.



ilustracja: Salvador Dali " Persistence of Time"

24 marca 2011

„Tańczący z wiertłami”




     Codziennie tańczę z wiertłami przy fotelu, tańczy też „bormaszyna”. Wszystko jest teatrem ruchu. To jak kosmiczny balet. Jedni dostrzegają piękno tego tańca, inni są nieczuli na wdzięki moje i maszyny. Dorośli raczej nie zwracają uwagi na szczegóły. Większość widzi tylko światło lampy. Natomiast dzieci są fantastycznymi obserwatorami.
     Wróćmy więc do naszych pociech. Pisałam już o ich talentach aktorskich, malarskich czy krasomówczych. Jeszcze nic nie wspomniałam o baletmistrzach, nie mówiąc o „specach” od tańca nowoczesnego.
     Muszę tym razem przenieść się pamięcią do lat osiemdziesiątych. Wtedy, pracowałam między innymi w szkolnej poradni stomatologicznej. Gabinet szkolny był bardzo przestronny, wszak miał metraż normalnej klasy! Prowadziłyśmy tzw. planowe leczenie. Polegało to na tym, że przychodziła cała klasa do przeglądu uzębienia i po badaniu zapisywałyśmy kto i co ma do zrobienia. Potem, przez kilka następnych tygodni, dzieci „piątkami do podniebiennego raju szły”, by zęby leczyć. Żywo pamiętając swoje własne, dziecięce traumy starałam się tak dobierać owe „piątki”, by wśród przychodzących dzieci zawsze był ktoś odważny i dzielny. Taki maluch siadał na fotel pierwszy, a ja zapoznawałam resztę dzieci z kolejnością zdarzeń, pokazywałam wszystkie narzędzia i urządzenia przeprowadzając zabieg u bohatera. Schodził z fotela uśmiechnięty, co zdecydowanie zmniejszało dodatkowo lęk u pozostałych oczekujących. Obserwowały zabieg i reakcje pierwszego małego pacjenta, a on czując się wzorem zachowywał się cudownie. Dzieci żywo reagowały. Na zakończenie zabiegu malec otrzymywał nagrodę w postaci naklejki oraz tajemniczego pudełeczka (tych nigdy w gabinecie stomatologicznym nie brakuje, bo opakowań przedziwnych po materiałach, wiertłach i tym podobnych narzędziach dostatek). I pewnego razu dziecko mnie zaskoczyło:
- Ja dla pani też mam nagrodę- powiedział Grześ schodząc już po zabiegu z fotela.
- Jaką? Jestem bardzo ciekawa- odpowiedziałam.
- A my wiemy!- Zakrzyknęły dzieci, które były w tej „piątce”. Widocznie wcześniej już tę niespodziankę dla mnie i dla Lenki omówiły. No i Grześ zaczął na środku gabinetu wyczyniać piruety i inne figury razem z kolegą udającym raz pacjenta, a raz fotel, a dzieciaki śpiewały im jakąś piosenkę. Ruchy Grzesia przypominały moje czynności przy fotelu i działanie maszyny. Czułam się, jakbym znalazła się w innym świecie, takim surrealistycznym. Niesamowita aranżacja, kosmiczne figury, choreografii nie powstydziłby się profesjonalista. Występ był krótki, ale bardzo treściwy i miał swoją nazwę... „taniec z wiertłami”.



ilustracja: Igor Zenin

20 marca 2011

„Super talent i spisek... czyli moje Gwiazdy”



    Mogłabym z powodzeniem być odkrywcą talentów, wielkich talentów. Aktorstwo niektórych pociech przerasta najwybitniejszych. Plejada GWIAZD. Wojtuś, czterolatek, mamę nabierał za każdym razem. Udawał silny ból zębów. To naprawdę sztuka. Mama dzwoniła do mnie i szybko reagowałyśmy. Nie mijała godzina, a Wojtuś przekraczał próg gabinetu i witał się ze mną serdecznie. Nie wyglądał na cierpiącego. Pozory mogły jednak mylić.
- Który to ząbek tobie dokucza? Zaraz się z nim rozprawię, że nie daje tobie spokoju- mówiłam i oglądałam uzębienie chłopca. Problem był spory, bo wszystkie zęby miał zdrowe.
- Już mnie nie boli- odpowiadał chłopiec i grzecznie pytał- czy mogę windą w górę pojechać?
- Jasne, że pojedziemy, ale Wojtusiu powiedz mi, kiedy on boli i z której strony?- nie dawałam za wygraną
- Nie wiem już. Teraz nie boli. Ale pojedziemy w górę?- był uparty
- Pojedziemy- odpowiedziałam i obserwowałam malca, gdy fotel się podnosił. Ileż szczęścia widziałam na jego twarzy. Gdy fotel podążał w dół Wojtek zapytał:
- A nagrodę dostanę, bo ładnie otwierałem buzię?
- Dostaniesz, bo ładnie otwierasz buzię, ale wiesz, że nie wolno kłamać?- odpowiedziałam.
- Myśli pani doktor, że on nas nabiera?- zaniepokoiła się mama chłopca.
- Tak sądzę, ale zobaczymy- odrzekłam mamie- Bardzo panią proszę, jeżeli ból się powtórzy, niech synek w tym momencie pokaże pani, które miejsce go boli. To bardzo ważne.
Trzydzieści metrów od gabinetu jest plac zabaw. Po wizycie Wojtek jeszcze poszalał na huśtawce.
Nie minęły dwa tygodnie od naszego spotkania, a chłopiec znowu „z bólami” przyjechał. Tym razem, tak by dziecko nie słyszało wypytałam mamę, o który to ząb chodzi. Według jej relacji miała to być górna lewa piątka.
- Myślę, że ten drań ci dokucza- powiedziałam lekko stukając w piątkę dolną prawą.
- No! Ten.- potwierdził malec, ale nie zareagował na pukanie w żaden sposób.
Zapukałam potem w ten wskazany przez kobietę. Też nie było reakcji. Zapomniał znów, który to ząb bolał. Nabrałam pewności, że chłopiec zmyśla. Tak jednak sugestywnie udawał bóle gdy był w domu, że mama, chociaż już wiedziała o planach syna, dla spokoju sumienia przywoziła chłopca, by się upewnić, czy nic się nie dzieje. A nie działo się nic. Po co to robił? Dziś już wiemy. Jeżdżenie na fotelu, nagrody za dzielność i plac zabaw były motywatorami przyjazdów i częstych wizyt. Uknułyśmy spisek. Ustaliłyśmy z mamą, że przy kolejnej scenie „z bólami” nie będzie żadnych „nagród”. I konsekwentnie to przeprowadziłyśmy tłumacząc jednocześnie chłopcu, że tak nie wolno zmyślać. Ustaliłyśmy też, że mama chłopca przyjedzie za parę dni tylko na plac zabaw, by dziecko bez przeszkód mogło się pobawić i nie wiązało tego z wizytą u dentysty. Pomogło. Bóle się skończyły.

18 marca 2011

"A Hipokrates tylko łapie się za głowę"- część druga




     W Przysiędze Hipokratesa jest mowa o stosunku do Mistrzów, czyli nauczycieli zawodu, o zasadach dydaktyki sztuki medycznej i etyki zawodowej. O tajemnicy lekarskiej i wreszcie o wynagrodzeniu za taką czy inną postawę.
     Jak widzicie nie ma tu słowa (ani w Przysiędze Hipokratesa, ani w Przyrzeczeniu) o powołaniu czy misji do spełnienia. Nie ma też słowa o tym, że lekarze powinni pracować "za darmo", a najczęściej w takim kontekście używa się sloganu i wypomina nam Hipokratesa, czy robi porównania do doktora Judyma. Wiem, że lekarze w znakomitej większości przysięgi dotrzymują i chociaż za to powinni "w szczęśliwości wieść życie i błogich owoców swej sztuki używać w obfitości" często bywa tak, że "wręcz przeciwnej doznają doli". Nie narzekam tutaj, tylko
zastanawiam się, co miał na myśli czytelnik zadając mi pytanie: "...a co z przysięgą?" I co chciał mi w ten sposób przekazać? Polski system ochrony zdrowia jest niewydolny, wszyscy o tym wiedzą. I pacjenci i szeregowi lekarze.
     Przeczytałam przed laty świetny tekst napisany przez panią Krystynę Knypl pt.”Pożegnajmy doktora Judyma”. Odnalazłam go teraz w necie. Właściwie fragment zatytułowany: „Powtórka z literatury” mógłby starczyć za odpowiedź czytelnikowi, który zadał mi pytanie: „...dlaczego dzisiaj nie ma doktora Judyma?”. 

     Od siebie dodam jednak, że problemów do rozwiązania jest wiele. By wszystko funkcjonowało zgodnie z oczekiwaniami pacjentów i lekarzy potrzeba głębokich zmian w systemie ochrony zdrowia i w świadomości całego społeczeństwa. Stąd już blisko do polityki, której z rozmysłem unikam, bo lekarz powinien być apolityczny i prospołeczny. To właśnie politycy budują nam systemy. Może i oni powinni posługiwać się etyką? Wszak też ślubują przed Narodem. 

I znowu zrobiło się poważnie, a miał to być blog „lekki, łatwy i przyjemny”. Może w następnym poście się uda?

"A Hipokrates tylko łapie się za głowę"- część pierwsza


motto: „Owcę można strzyc wielokrotnie, ale
             obedrzeć ze skóry można ją tylko raz.”
przysłowie irlandzkie


     Obiecałam, że pewnym mailem z pytaniem o przysięgę Hipokratesa i o to, dlaczego dr Judyma dziś nie ma, zajmę się w odrębnym poście.
     Dostaję gęsiej skórki, włos jeży mi się na głowie, a serce orbituje, gdy ktoś w rozmowie ze mną, utyskując na lekarzy zaczyna od ... owej przysięgi, a kończy Judymem. Próby wyczerpania tego tematu spełzłyby na niczym, bo to tak, jakby pić wodę z oceanu łyżeczką. Pragnę więc tu tylko zasygnalizować sprawy, niejasne dla wielu. Żadnej rewelacji nie będzie.
     Przysięga Hipokratesa była to przysięga składana przez lekarzy w starożytności, zawierała podstawy dzisiejszej etyki lekarskiej, nie jest tożsama, bo być nie może (postęp medycyny, inżynieria genetyczna, zwykłe problemy, takie jak trzy zgłoszenia a jedna karetka, dwa noworodki i jeden inkubator, trzy pilne operacje, a tylko jedna sala operacyjna lub czterech pacjentów z bólem zęba jednocześnie, a w poczekalni zapisani pacjenci, którzy czekają na usługę ponad miesiąc) z treścią obowiązującego dzisiejszych lekarzy Przyrzeczenia Lekarskiego. Może kogoś zainteresuje jej treść, nim znów zapyta: "a co z przysięgą?".

Oto tekst Przysięgi Hipokratesa:

Przysięgam Apollinowi lekarzowi, Eskulapowi, Hygiei i Panakei, wszystkim bogom i boginiom, biorąc ich na świadków, jako przysięgi tej i zobowiązań następujących dochowam ściśle według sił moich.

Mojego nauczyciela w sztuce lekarskiej na równi z rodzicem moim szanować będę, moje mienie z nim podzielać, a w przypadku, czegokolwiek zapotrzebuje, z wdzięcznym sercem dostarczać mu będę; dzieci jego za rodzonych braci uważać, a na żądanie uczyć je będę sztuki lekarskiej bez wynagrodzenia i bez jakiegokolwiek z ich strony zobowiązania.

Prawideł sztuki, wykład jej ustny i całą naukę właściwą wygłaszać będę moim synom, mojego nauczyciela synom i innym przysięgą lekarską związanym uczniom, oprócz tych nikomu więcej.

Sposób życia urządzać będę chorym dla ich dobra podług sił moich i zdolności, dalekim będąc od wszelkiego uszkodzenia i krzywdy wszelakiej. Nigdy nikomu, ani na żądanie, ani na prośby niczyje, nie podam trucizny, ani też nigdy takiego sam nie powezmę zamiaru, jak również nie udzielę żadnej niewieście środka poronnego. W czystości i niewinności zachowam życie swoje i sztukę swoją.
Do czyjegokolwiek domu wnijdę, celem wejścia mojego będzie jedynie dobro chorego, jako nigdy kierować mną nie będzie rozmyślne bezprawie, ani występek, ani chęć lubieżna, bądź względem niewiasty, bądź względem mężczyzny, ani wolnych, ani niewolników.

Cokolwiek podczas pełnienia obowiązków zawodu mojego, a nawet poza obrębem czynności lekarskich, w życiu ludzkim zobaczyłbym lub posłyszał, co rozgłaszane być nie potrzebuje, przechowam w milczeniu, nigdy nikomu nie wydając tego.
Jeżeli przysięgi tej dotrzymam w świętości i w niczym jej nie naruszę, oby mi było wolno w szczęśliwości i poważaniu wszystkich ludzi wieść życie po wsze czasy i błogich owoców sztuki mojej używać w obfitości; jeżeli naruszę przysięgę tę i stanę się wiarołomny, przeciwnej niech doznam doli.

Hipokrates z Kos (460-377p.n.e.)
"Historia medycyny"
pod red. prof. dr hab. med. Tadeusza Brzezińskiego, PZWL, W-wa 1988, str. 57

     Wbrew powszechnej opinii jej autorem nie był sam Hipokrates, lecz jego uczniowie należący do kręgu pitagorejczyków. Zaś samo sformułowanie podstawowych zasad etycznych zawodu lekarza wielu przypisuje Imhotepowi.

     Po zbrodniach dokonanych przez lekarzy niemieckich podczas II wojny światowej, Światowa Organizacja Lekarzy podczas swojego zjazdu w Genewie w 1948 r. opracowała nowożytną wersję przysięgi – deklarację genewską, zmienianą następnie w latach 1968, 1983, 1994 i 2005.
     W Polsce obowiązuje obecnie Przyrzeczenie Lekarskie, stanowiące część Kodeksu Etyki Lekarskiej uchwalonego przez Krajowy Zjazd Lekarzy, nawiązujące treścią do wyżej wymienionej deklaracji genewskiej. Brzmi ono:

Przyjmuję z szacunkiem i wdzięcznością dla moich Mistrzów nadany mi tytuł lekarza i w pełni świadomy związanych z nim obowiązków przyrzekam:

* obowiązki te sumiennie spełniać;
* służyć życiu i zdrowiu ludzkiemu;
* według najlepszej mej wiedzy przeciwdziałać cierpieniu i zapobiegać chorobom, a chorym nieść pomoc bez żadnych różnic, takich jak: rasa, religia, narodowość, poglądy polityczne, stan majątkowy i inne, mając na celu wyłącznie ich dobro i okazując im należny szacunek;
* nie nadużywać ich zaufania i dochować tajemnicy lekarskiej nawet po śmierci chorego;
* strzec godności stanu lekarskiego i niczym jej nie splamić, a do kolegów lekarzy odnosić się z należną im życzliwością, nie podważając zaufania do nich, jednak postępując bezstronnie i mając na względzie dobro chorych;
* stale poszerzać swą wiedzę lekarską i podawać do wiadomości świata lekarskiego wszystko to, co uda mi się wynaleźć i udoskonalić.

PRZYRZEKAM TO UROCZYŚCIE!


Cdn.

16 marca 2011

Rady i porady...



     Otrzymuję ostatnio maile z pytaniami i prośbami o porady. Chcę podkreślić, że na odległość bardzo trudno jest udzielić właściwych wskazówek, dlatego przepraszam, że nie odpowiadam indywidualnie. Zaznaczam, że ten blog nie służy jako kompendium wiedzy stomatologicznej. Najcenniejszą poradą, jaką mogę Wam udzielić jest odesłanie Was do waszego dentysty, bo on zna najlepiej Was, Wasze zęby i problem, który Was trapi. Z pewnością najskuteczniej pozbędziecie się kłopotu odwiedzając swojego stomatologa. Każdy przypadek jest inny i mimo tego, że objawy są podobne, to rozwiązania powinny być indywidualnie dobrane do danego pacjenta. Mili Czytelnicy! Niektóre pytania są zaskakujące. Potraficie rozbawić mnie do łez, albo sprawić, że na dłużej zatrzymam się myślami nad moim zawodem i sensem wszystkiego. Czasem jestem zszokowana. I wierzę, że niektórych pytań nie zadajecie „na poważnie”. Przykład? Post, w którym pisałam o terminach medycznych nadużywanych przez pacjentów, którzy nie zawsze sprawdzają, co dane terminy oznaczają, zaskutkował mailem z pytaniem: „jak wykastrować męża?”. Inne rarytasy to:
...”co zrobić gdy boli mostek?”
...”jak wyglądają olimpijskie koła?”
...”w którym mieście szukać skupu protez?”
...”jak się zapisać w kolejkę?”
...”czy na fotelu lepiej siedzieć czy leżeć?”
...”czy to prawda, że popiół z papierosa pomaga?”
...”jakie chińskie sposoby są dobre?”
...”jak domowym sposobem zęba usunąć?”

Tego jest naprawdę dużo. Na pytanie „co z przysięgą Hipokratesa?” i „co z dr Judymem, dlaczego go już nie ma?” odpowiem osobnym wpisem.

14 marca 2011

„Na własnej skórze.”



     „A nie mówiłam?...” Tak właśnie chciałabym zakrzyknąć, ale tego nie zrobię. Nie przepadam za tym zwrotem. Odezwał się do mnie pan Mariusz. Jeżeli nie wiecie o kim mówię, odsyłam do postu pt.”Esteta”
Zaskoczył mnie tym, że tak szybko. Telefon odebrała Lenka.
- Tu mówi Mariusz K. Czy mogę umówić się na wizytę?
- Zawsze można umówić się na wizytę- rezolutnie odparła Lenka.
- No tak, ale ja muszę przeprosić panią doktor i nie wiem, czy zechce mnie przyjąć, bo będę miał olbrzymią prośbę.
- Wszystko zależy od tego, czego pan oczekuje, może ja oddam słuchawkę pani doktor- zadecydowała asystentka podając mi komórkę.
-Słucham.- odezwałam się krótko.
- Najpierw chcę panią przeprosić, że nie posłuchałem rady i wyglądało to tak, jakbym się na panią doktor obraził...- zaczął, ale mu przerwałam.
- Nie ma mnie pan za co przepraszać. Przedstawiłam tylko swoje zdanie. Wybór zawsze należy do pacjenta. Przecież mogłam się mylić. Proszę mi tylko powiedzieć, czy zrobił pan te korony?
- Nie. Zrobiłem jedną licówkę z boku, na próbę.
- I ten lekarz się na to zgodził? Na próbę?
- Tak. Ale nie wygląda najlepiej i źle się z nią czuję, przeszkadza mi. Nie ma dobrego kształtu. Inaczej to sobie wyobrażałem. Chciałbym, aby mi pani doktor coś z tym zrobiła, bo nie jestem zadowolony.
- Który ząb został pokryty licówką?
- Czwórkę wybrałem, bo chciałem zobaczyć, jak to będzie.
- I co ja mam z panem począć, panie Mariuszu? Zastanawiam się. Nie wiem, czy dobrze robię, że zgadzam się tym zająć. Muszę to najpierw zobaczyć, wtedy zadecyduję i poszukamy najlepszego rozwiązania. Daję panią Lenkę, uzgodni z panem termin wizyty.
     Pan Mariusz ustalał daty, a ja zatopiłam się w swoich myślach. Nie umiemy właściwie korzystać z rad. Nie uczymy się nigdy z cudzych doświadczeń, zawsze musimy sprawdzić na własnej skórze, choćby miało to nas kosztować wiele. A często nawet własne doświadczenia nie wystarczają, by drugi raz nie popełniać tych samych błędów. Czas zmienia nasze spojrzenie, ale i tak nie wiemy, czy jest ono właściwe, dopóki kropla nie spadnie właśnie na nas. Pan Mariusz nie jest wyjątkiem.

12 marca 2011

„Dentyści dentystom leczą zęby”



     Pacjenci często zadają mi pytanie takiej treści:
- A kto pani doktor leczy zęby?
- Koledzy- odpowiadam- głównie koledzy dentyści.
O wyjątkowych sytuacjach już raczej nie wspominam swoim pacjentom, chociaż bywały nagłe przypadki, tu przyznaję się bez bicia, gdy sama sobie udzielałam pomocy. Zakładałam sobie opatrunki czy podawałam sobie znieczulenie, by dotrwać do wizyty właściwej. Mniej boli, gdy sami siebie szczypiemy, niż gdy nas ktoś szczypie. Takich scen nie powstydziłby się Rowan Atkinson i z lubością opisałby je Woody Allen. Mnie brakuje wtedy rąk, i nawet dłonie Lenki są mało przydatne, bo trzęsą się ze śmiechu wraz z całą osobą mojej asystentki. Jednak w 99,9% przypadków to dentyści dentystom leczą zęby. Stomatolog na fotelu jest bardzo szczególnym pacjentem.
     Jedni są odważni i charakteryzują się postawą Stefcia Burczymuchy, „ja niczego się nie boję, choćby niedźwiedź to dostoję”... Drudzy są najbardziej bojaźliwymi z bojaźliwych. Nie ma co ukrywać, to trudni pacjenci. Głównie dlatego, że próbują nie wychodzić z roli lekarza prowadzącego, starają się kierować rękami dentysty wykonującego zabieg.

Kiedyś, dużo starsza ode mnie koleżanka siadając na fotel zaordynowała:
- Bez wiercenia proszę, zakleić i już.
- Ależ pani doktor, ja tak nie mogę. Trzeba oczyścić ubytek.- protestowałam.
- Nic mi nie będzie. Nie lubię wiercenia- oświadczyła.
- A kto je lubi? Tak troszeczkę jednak muszę- przekonałam ją z trudem.

     Nie tylko ja próbowałam udzielać samej sobie pomocy. Któregoś dnia dotarła do mojego gabinetu pani doktor, która podjęła próbę usunięcia sobie zęba. Niesamowita kobieta, nie odważyłabym się wykonywać takiego zabiegu. Pani doktor zaryzykowała, ale niestety, nie dała rady.
- Nadwichnęłam sobie czwórkę, skurczybyk nie wyszedł- powiedziała siadając na fotel
Dodałam więc znieczulenia i skończyłam usuwanie. Podziwiałam desperację i odwagę pani doktor.

     Inny przypadek, który dostarczył mi traumatycznych przeżyć zdarzył się dawno temu. Było to w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Pewna pani doktor, będąca już na emeryturze, zszokowała mnie i chyba lekko przeraziła (bo sama należę do tych bojaźliwych). Miała ząb do leczenia kanałowego. Usunięcie miazgi zęba to nieprzyjemny zabieg.
-Proszę znieczulenie- zwróciłam się do Lenki, by przygotowała strzykawkę.
- Boże broń, nie chcę żadnego znieczulenia- oświadczyła pacjentka
- Ależ pani doktor, przecież pani wie, to jest przykre- podjęłam negocjacje- nie chcę być sadystą.
- To nie jest takie straszne. Moi pacjenci to wytrzymują, to i ja wytrzymam- usłyszałam w odpowiedzi.
Żadne prośby nie przyniosły rezultatu. Ze łzami w oczach prosiłam pacjentkę o to, bym mogła podać jej znieczulenie. Była nieprzejednana i twarda, jak skała. Musiałam wykonać zabieg bez środków znieczulających. Śmieszne, ale to ja się bardziej bałam i trzęsłam niż pani doktor będąca pacjentką. Jak żywe stanęły mi przed oczami sceny z mojego dzieciństwa! Bo dentysta, gdy byłam uczniem podstawówki, kojarzył mi się z najgorszym katem, właśnie przez takie zabiegi. Pomyślałam wtedy sobie, że w życiu nie usiadłabym do niej na fotel. Nie przeżyłabym tego, a ona ani drgnęła. Co za kobieta!

     Ten post uświadomił mi, że chyba nadszedł moment, bym znów wybrała się na kontrolę swojego uzębienia do kolegi. Trzymajcie kciuki! Gdy siądę mu na fotel moje myśli powędrują bardzo daleko. I cały czas będę sobie przypominała to wspaniałe uczucie, które zawsze towarzyszy mi, gdy już opuszczam gabinet- uczucie zwycięstwa nad samym sobą i strachem, który większości z nas nie jest obcy w takich sytuacjach.


Ps. Dzisiaj wszyscy żyją Japonią. To wstrząsające. Najgorsza jest bezsilność i niemożność, a wobec praw natury jesteśmy bezsilni. Nasze myśli biegną do Kraju Kwitnącej Wiśni. Gdybyż tak można było zatrzymać tsunami.

10 marca 2011

„Z balkonikiem”



     Pięćdziesiąty odcinek jest okazją, by uchylić rąbka tajemnicy. To historia, która tak naprawdę spowodowała, że zaczęłam robić notatki z przygód, jakie towarzyszyły mi w mojej codziennej pracy. Powstawał szkic. Niektórymi historyjkami dzieliłam się wcześniej z przyjaciółmi w realu. Potem była książka W.A. I długie maile między Gosią i mną. Namawiała mnie do założenia i prowadzenia blogów w ogóle. Byłam oporna. Następnie Dorota dołożyła starań, bym podjęła decyzję. Gosia też nie odpuszczała. Spróbowałam. Blog z poezją i drugi o niczym, czyli luźne, niepowiązane z sobą tematy. Muszę tu wyjaśnić kolejność zdarzeń. Stąd ten przydługi wstęp. Potem dziewczyny zaczęły namawiać mnie na pisanie o mojej pracy. Robiłam to dużo wcześniej, ale tylko „do szuflady”. Bałam się. Do Gosi i Doroty dołączyła Basia. Wzbraniałam się do czasu, gdy pojawił się Stefan. Jest niesamowity. Potrafił obudzić we mnie odwagę i uśpić obawy.
     Tylko co z tym balkonikiem? Wracam więc do historii, od której zaczęłam post. Wszystko przez rozmowę z jedną z moich stałych i ulubionych pacjentek. Pani Krysia jest przemiłą osobą, z dużym poczuciem humoru. Jest w moim wieku. Piszę o tym, bo wiek ma w tej opowieści istotne znaczenie. Na jednej z wizyt, gdy rozmawiałyśmy o przyszłości, rzuciła taki tekst:
- Gdy będę już bardzo stara i stracę wszystkie zęby, to pani doktor zrobi mi śliczną protezę.
- Pani Krysiu, przecież cały czas walczymy, by pani zębów nie straciła- powiedziałam zaskoczona i po chwili dodałam- do tej pory ma pani wszystkie!
- Kiedyś chyba jednak je stracę, są już takie połatane.
- Całkiem dobre zęby i nie tyle połatane, co wyleczone- dałam kontrę.
- Jednak kiedyś pożegnam się z nimi, wszyscy kiedyś tracą swoje zęby, przecież się zużywają. Nie chce mi pani doktor obiecać, że zrobi tę protezę? Dlaczego?- Sprytnie do sprawy podeszła pani Krysia.
- Nie mogę obiecać, bo kiedy pani będzie stara, ja też już będę stara i wtedy będę w stanie spoczynku, tzn. na zasłużonej emeryturze, mimo, że nie bardzo sobie to wyobrażam, bo pracoholikiem jestem.
- To niemożliwe. Pani się nie starzeje- chciała dodać mi animuszu- i przez całe lata taka sama. A ja nie mogę na starość, tak nagle zmieniać stomatologa. Zrobi pani doktor dla mnie wyjątek- oświadczyła zdecydowanym głosem pacjentka.
- Pani Krysiu, a jak mi się będą już trzęsły ręce i nie trafię do buzi? - zaczęłam się śmiać- i może z balkonikiem chodzić będę?
- Może być i z balkonikiem. Gabinet ma przystosowania dla niepełnosprawnych. Jakoś sobie poradzimy- zaczęła jednak śmiać się razem ze mną, bo wyobraziła sobie mnie z balkonikiem przy fotelu i po chwili dodała- Jakiś wózek z podpórkami na ręce załatwimy, to ułatwi pracę.
- No i doczekam się napisu na nagrobku: „Zginęła na posterunku do końca grzebiąc w zębach, których już nie odróżniała od ucha”. Pani Krysiu polecę teraz słowami kultowej piosenki: „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść”.
Po powrocie z gabinetu do domu zapisałam nasz dialog. Scena z balkonikiem wydała mi się tak śmieszna i surrealistyczna, że chciałam ją uwiecznić na papierze. Potem dopisywałam dalsze, krótkie notatki. Tak powstawał szkic. A resztę już znacie.


08 marca 2011

„Baśnie, bajki i bajeczki... czyli zaczarowany fotel.”




     Jednego, pięknego dnia usiadł na fotelu trzynastolatek. Gdy podchodziłam do niego zauważyłam, że macha ręką nad kubkiem z wodą, potem wykonuje też dziwne ruchy dłonią. Zaciekawiona spytałam:
- Jakieś czary uskuteczniasz?
- Nie, tylko opowiadali mi, że to niesamowity fotel. Mówili, że jak odpowiednio pomacham, to woda do kubka poleci, albo do spluwaczki. A wiertarka włączy się lub stanie. Sprawdzam.- poważnie odpowiedział podrostek.
- A kto tobie to opowiadał?- ciągnęłam temat zaintrygowana.
- Kolega, bo jego siostra tu była i mówiła coś o zaczarowanym fotelu, ale tu nic nie leci...- stwierdził zawiedziony.
- Myślę, że zapomniałeś o zaklęciu- zaczęłam się śmiać i widząc zdziwienie na twarzy chłopca wyjaśniłam mu te czary.- Zdradzę tobie tę tajemną wiedzę.
     Małym dzieciom bajki opowiadam. Oczywiście wszystko po to, by zachęcić je do współpracy. Jednym razem lecimy samolotem, innym płyniemy wielkim statkiem do krainy „Zębolandią” zwanej. Tam zagościli źli czarnoksiężnicy, Zęboból i Zębopsuj, którzy mają do pomocy złych „zębowych drwali”. Jesteśmy ekspedycją ratunkową dla Zębolandii. Razem z Wróżką Zębuszką przepędzamy niszczycieli. Specjalnymi odkurzaczami, które reagują na ruch ręki. Wypłukujemy ich zaczarowaną wodą z tajemniczego kubka, do którego ta woda dostaje się pod wpływem tajnych zaklęć i ruchów dłoni. Pomaga nam w tym Wodna Wróżka.
A tak na poważnie, to pani Lenka i ja dusimy w odpowiednim czasie na specjalne guziczki.
- Znasz już prawdę, ale proszę nie odczarowuj siostrze kolegi tego fotela, bo jest jeszcze mała- zwróciłam się do trzynastolatka.
- No jasne- odparł uśmiechnięty i zadowolony, że został dopuszczony do tajemnicy. Z nim umówiłam się tylko, że gdyby chciał przerwać zabieg podniesie lekko dłoń, a turbina zrobi „stop”, już bez czarów.

     Najfajniejsze jest to, że niektórzy z moich „stałych”, dorosłych pacjentów, którymi zajmuję się od czasu, gdy byli jeszcze dziećmi, nadal dają mi sygnał dłonią. Przyzwyczajenie jest jednak drugą naturą człowieka, a oni twierdzą, że ten fotel pozostał w ich świadomości czarodziejskim na zawsze. 


06 marca 2011

„Dzień, jak co dzień”



   Chociaż dzisiaj niedziela, to myślę już o nowym tygodniu. Poniedziałek. Dzień zacznie się wcześnie rano. Pobiegnę najpierw do jednego gabinetu, potem, gdy zdążę, to zrobię sobie krótką przerwę obiadową i w południe zacznę pracę w drugim gabinecie. Tak do 19- nastej. W taki zwykły dzień, jak co dzień, oprócz przyjmowania pacjentów (priorytetowe zajęcie), to telefonicznie załatwiam sprawy. Prawdę mówiąc nie ja dzwonię, to do mnie telefonują różne firmy, banki, zakłady usługowo-handlowe i takie, które z medycyną, stomatologią nie mają nic wspólnego. Fajnie, że dzwonią z ofertami sprzedaży urządzeń stomatologicznych, naszych materiałów, narzędzi czy sprzętów przydatnych w działalności, którą prowadzę. Niestety, niektórzy przedstawiciele firm są nieznośni. A co najważniejsze, nie rozumieją zdania: „nie jestem tym zainteresowana”. Wierzę, że muszą się wygadać, ale nie mam czasu, by słuchać o rzeczach, które nie są mi potrzebne w danej chwili. A oni nie dają sobie grzecznie przerwać monologu. Dziwi ich, gdy mówię, że jak będę ich potrzebowała, to sama ich znajdę. Przedstawiciele wielu firm zakładają, że klienci są nierozgarnięci i zagubieni, i trzeba prowadzić ich za rączkę, by sięgnęli do własnej kieszeni zakupując zupełnie zbędne produkty. Nie rozumieją prawa wyboru?
     Najzabawniejsze chwile przeżyłam jakiś czas temu, gdy proponowano mi prezentację w gabinecie. Bardzo wiele zachęcających mnie słów padło z ust pani przedstawicielki. Między innymi dowiedziałam się, że tysiące moich koleżanek i kolegów po fachu zdecydowało się na taki pokaz w gabinecie i zakupiło to wielofunkcyjne urządzenie. Nie mogłam tylko zrozumieć o jaki sprzęt chodzi. Próbowałam się dowiedzieć, ale nic z tego. Musiałam wysłuchać do końca. Koniec mnie zachwycił! Chodziło o garnek wielofunkcyjny, taki, co to sam wszystko gotuje. No bajer! Tylko na jakiego grzyba potrzebny mi taki gar w gabinecie stomatologicznym nadal nie kumałam i pani przedstawicielce zrobiło się przykro, gdy odmówiłam, bo ponoć nikt jej nie odmówił.
     Ileż to szans na korzystny kredyt przeszło mi koło nosa, bo uparty ze mnie osioł i moja wiara granicząca z pewnością, że kredyty są korzystne, ale tylko dla banków, nie pozwala mi na szaleństwo ulegania urokowi panów agentów o zniewalającym uśmiechu i głosie.
     Jakie nowe wyzwania czekają mnie w nadchodzącym tygodniu? W ostatnim odmówiłam zawalenia mojej fachowej biblioteki kolejnymi wydaniami medycznymi (kolorowymi, z obrazkami!), nawet nie chciałam, by przysłano mi je tylko do pooglądania. Pani nie mogła zrozumieć, że nie chcę obejrzeć obrazków i nie chcę mieć kłopotu z odsyłaniem dzieła, gdy stwierdzę, że nie jest mi ono potrzebne. Wjeżdżała mi nawet na ambicję, bo przecież lekarz musi się cały czas dokształcać! Pewnie, że musi. I się dokształca, ale niekoniecznie z książeczek z obrazkami. Osobiście wolę te z tekstem, a najbardziej kocham dokształcanie praktyczne.
Dobrze, że dziś jest niedziela i nikt nie dzwoni- idę cieszyć się z tej ciszy.

04 marca 2011

„Symulant i sprawdzalność powiedzonka: szczery jak dziecko



     To wcale nie jest taka prosta sprawa, ani taka oczywista. Wśród zwykłych, cierpiących bardzo ludzi zdarzają się symulanci. Trudno nam zakładać, że co piąty pacjent udaje objawy. Po co miałby to robić? Naraża się wtedy na nieprawidłową diagnozę. Z pewnością po to, by uniknąć kolejki. Zapisywać się na wizytę i czekać na nią dwa, trzy tygodnie? Tak robią frajerzy. Lepiej podejść do gabinetu i powiedzieć, że jest się z bólem. Przyjmą od razu. Na fotelu już stworzy się dalszy ciąg bajeczki. Tak myśli wielu symulantów. Niektórzy z nich zawiodą się srodze, jak w przypadku pana Z.
-Jestem z bólem. Czy mogę wejść?- zapytał Lenkę mężczyzna.
- Chwileczkę proszę poczekać, pierwszeństwo mają osoby zapisane. Wygospodarujemy czas dla pana. Poprosimy.
Poprosiłyśmy. Usiadł na fotelu i wskazał na mały ubytek w zębie.
- Ta mała dziurka, aż tak pana boli?- Zapytałam ze zdziwieniem i zaczęłam dochodzenie, jak detektyw.- Proszę opowiedzieć na co reaguje? Na zimno, na ciepło, na słodkie? Boli cały czas, czy tylko chwilami?
- Cały czas, na wszystko, na dotyk też- odrzekł krótko pacjent.
Opracowałam więc ubytek i założyłam lekarstwo.
Widocznie wdał się jakiś stan zapalny, chociaż ubytek niewielki”- pomyślałam.
- To nie założy mi pani plomby?- Zdziwił się pan Z.
- Nie. Nie mogę. Przecież ząb pana boli- zaczęłam nabierać podejrzeń.
- No, nie tak bardzo boli. Chwilami tylko, a właściwie trudno to nazwać bólem- zaczął przekonywać mnie pacjent- właściwie to tylko raz, jakoś dziwnie, zareagował.
- Przed chwilą mówił pan co innego. Na bolący ząb jest lekarstwo. Nic innego panu nie mogę zaproponować- odrzekłam, chociaż już dobrze wiedziałam, że nas oszukał.- Przyjdzie pan za dwa tygodnie i jak wszystko będzie w porządku, założymy stałe wypełnienie. Postaram się punktualnie pana przyjąć, o ile nie trafi się ktoś przed panem, kogo też tak, jak pana dzisiaj, będzie bolał ząb.
Pan Z. nie był zadowolony, ale w poczekalni siedzieli kolejni umówieni i cierpliwi pacjenci, więc szybko podziękował i wyszedł.

      Czasem „symulant” jest osobą towarzyszącą. Mamusia anonsuje dziecko z bólem. Twierdzi, że chłopiec nie sypia po nocach i bardzo cierpi. Dzięki takim opowieściom omija kolejkę. Ból nie może przecież czekać. Mały siada na fotel.
- Który ząbek tobie dokucza- pytam chłopca
- Żaden- z rozbrajającą szczerością odpowiada dziecko.
- No przecież cię bolał- próbuje ratować sytuację mama i znacząco patrzy na syna- nie pamiętasz?
- Wcale mnie nie bolał. To ty zobaczyłaś dziurkę i powiedziałaś, że musimy iść do dentysty- mały dalej pogrąża mamę.
- Już dobrze. Zabezpieczymy dziurkę, która niepokoi mamę i wyznaczymy termin wizyty, by zaplombować tego zęba- oświadczam mamie i udzielam pomocy dziecku.

     Chyba lepiej wychodzą uczciwi pacjenci. Gdy zgłosi się ktoś, komu się spieszy i zależy mu na czasie, a powie o tym szczerze, bez udawania bólów, zawsze znajdziemy miejsce i czas, by satysfakcjonujący obie strony zabieg wykonać. Nie ma to, jak być prawdomównym.

02 marca 2011

„Pędziwiatr”


     Pamiętacie bajkę o nieuchwytnym strusiu? Zawsze było mi żal kojota, był taki zdesperowany, a sympatyczny „Pędziwiatr” bywał wkurzający. Hm... niektórzy pacjenci przypominają mi tego ptaszka. Wpadają do gabinetu, jak po ogień. 
     Jednego „Pędziwiatra” udało mi się nawet oswoić. Z reguły pani Halinka przychodziła do gabinetu w środku dnia. Jeżeli w poczekalni, lub na fotelu w gabinecie siedziała choć jedna osoba, nasz „Pędziwiatr” prosił panią Lenkę o przesunięcie terminu wizyty. I tak, z tygodnia na tydzień, pani Halinka stawała się nieuchwytnym celem. W końcu wpadłam na pomysł, by przychodziła jako pierwsza. I udało się. Wchodziła i od razu siadała na fotel. Swój pośpiech wyjaśniła słowami:
- Nie mogę czekać ani minuty, bo wtedy strach mnie paraliżuje tak mocno, że nie umiem powiedzieć, jak się nazywam. Muszę wejść i od razu siadać na właściwym miejscu, wtedy nie zdążę się bać. Zawsze znajdę tysiąc przyczyn, dla których nie mogę usiąść w poczekalni.
- No to wymyśliłyśmy, jak pokonać tego potwora- uśmiechnęłam się i szybko zabrałam się za zabieg, by nie znalazła kolejnego powodu na odkładanie nieuniknionego.
     Inny „Pędziwiatr” czekał niby cierpliwie przemierzając poczekalnię, w tę i z powrotem. Słyszałyśmy zawsze w gabinecie jego miarowy krok. I jemu zaproponowałyśmy wizyty tak, by wchodził jako pierwszy i nie musiał czekać chodząc ani minuty, bo w czasie pracy nie da się przewidzieć idealnie, ile dany zabieg będzie trwał. Staramy się być punktualne, ale czasem parę chwil trzeba poczekać na kanapie w poczekalni.
     Co zrobić z pacjentami, którzy wpadają do gabinetu, śpieszą się, bo za moment wyjeżdżają i wszystko chcą załatwić na jednej wizycie, a mają nie jednego, ale kilka zębów do leczenia? Gdyby jeszcze wcześniej, umawiając się, wspomnieli o tym, to można przewidzieć i zapisać więcej wizyt lub zrobić je dłuższe, ale tak? Tłumaczą się najchętniej, że to przecież takie niewielkie dziurki... To, że wiedzieli o wyjeździe miesiąc albo dwa wcześniej też nie ma znaczenia, bo nie pomyśleli, że na leczenie potrzebny jest czas.
Post krótki, bo o Strusiu Pędziwiatrze. Dziś jest tu, jutro tysiące kilometrów stąd. Jak to Pędziwiatr. Trudno go dogonić. 



28 lutego 2011

„Motylek, czyli wejście smoka i prawo wyboru”


     Mamy skłonność do szufladkowania. Ale tak już jest, że w natłoku informacji staramy się wszystko porządkować. Tam cyfry, a tam litery, tu geografia, a tam chemia. Tu sztuka, a tam codzienność. Podobnie jest z klasyfikacją ludzi. Tych lubimy, a tych nie, a ci są nam obojętni. I mnie nie udało się obejść takich podziałów. Siłą rzeczy mam stałych i wiernych pacjentów oraz takich, którzy pojawiają się sporadycznie (tylko z bólem!). Bywają jednorazowi, przypadkowi i są też tak zwane „motylki”. Motylki? Jeszcze wiosny nie ma, ale te „motylki” są całoroczne. To tacy pacjenci, którzy fruwają z kwiatka na kwiatek, tzn. od jednego dentysty do drugiego ( z innymi specjalnościami lekarskimi rzecz ma się podobnie). Przelecą tak kilka gabinetów, a potem wracają i znów wędrują.
     Przed laty takim motylkiem była pani Agata. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby chociaż jednego zęba leczyła u jednego dentysty, ale nie... Ten jeden ząb pani Agaty leczyło czterech stomatologów naraz! Na jednej wizycie zakładałam lekarstwo, a na kolejnej inne wyciągałam z zęba reagującego już bardzo chimerycznie. W końcu nie wytrzymałam.
- Pani Agato, tak nie można. Nie uda się nikomu z nas wyleczyć tego zęba, jak tak dalej pójdzie. Powinien jeden lekarz wziąć za niego odpowiedzialność! Musi pani wybrać. Nie mówię, że mnie, ale niech prowadzi leczenie jeden lekarz.
- A skąd pani doktor wie, że byłam u kogoś innego? - naiwnie zapytała pacjentka.
- Bo widzę – odpowiedziałam z rezygnacją- i inni, do których pani trafia też widzą.
- No dobrze, będę chodziła teraz tylko do pani- zadeklarowała pani Agata. I rzeczywiście. Dwa następne zabiegi wyglądały w porządku, czyli wyciągałam to, co zakładałam. Niestety, chociaż była poprawa, zmiana goiła się opornie, a tu pacjentka miała wyjechać na trzy tygodnie. Postanowiłam założyć nowy lek i wykonać kontrolne zdjęcie rtg na dzień przed wyjazdem pani Agaty. W porównaniu z pierwszym zdjęciem rtg zmiana wyraźnie się zmniejszyła, ale na wygojenie potrzebowałyśmy jeszcze trochę czasu. Jakie to szczęście, że „COŚ” (czyli moja intuicja) podpowiedziało mi, bym strzeliła tę fotkę! Dlaczego? Trzy tygodnie minęły szybko i...
- Pani doktor, ząb mnie teraz boli! Niech pani zobaczy, co mi pani zrobiła. Co teraz pani proponuje?- pani Agata zawitała do gabinetu po powrocie z podróży i zwróciła się do mnie z pretensją w głosie, rzucając na biurko kolejne zdjęcie rtg naszego zęba.
     Obejrzałam je spokojnie. Wyjęłam z kartoteki poprzednie dwa zdjęcia i wszystkie trzy umieściłam na negatoskopie (urządzeniu do oglądania zdjęć rtg). Na dwóch moich zdjęciach kanał zęba był „pusty”, na zdjęciu pani Agaty kanał został wypełniony i przepełniony, niestety.
- Pani Agato! Gdzie pani wypełniała tego zęba? Bo nie u mnie! Ząb, gdy pani wyjeżdżała, nie nadawał się jeszcze do skończenia, ale była nadzieja. Teraz nadaje się tylko do usunięcia.
- Jak byłam w sanatorium, to chciałam sobie skończyć to leczenie, bo tak długo już trwało, a przecież było już dobrze, sama pani mówiła, że jest poprawa. Tam mi wypełniono. Wiem, źle zrobiłam, ale może coś jeszcze uda się z tym zrobić?- zaczęła niby skruszona.
- Nie sądzę. Musi pani poszukać sobie dentysty. Rezygnuję ze współpracy z panią. Pani ma prawo wyboru lekarza, ale i ja, w tym przypadku, mam prawo wyboru pacjenta.
- To może pani zrobi mi tego drugiego zęba?- próbowała zagaić i załagodzić swoje „wejście smoka”.
- Niczego u pani nie będę już nigdy zaczynać, proszę poszukać innego dentysty, jest ich wielu w okolicy.- ostro zakończyłam rozmowę.
Nosił "motylek" razy kilka, ...aż wreszcie ponieśli „motylka”.

25 lutego 2011

„Szukajcie, aż znajdziecie”



     Nie jestem pewna, czy temat się nie znudził, ale znów będzie o protezach słów kilka. Pacjenci opowiadają nam bardzo ciekawe historie. Teraz już wiem, że telewizor, lodówka, morze, pociąg i marynarka mogą mieć wspólny mianownik. To prawdziwy kosmos, albowiem mianownikiem tym jest zaginiona proteza.
     W gabinecie pojawił się pan, który wykonywał u nas protezę dwa lata wcześniej i teraz umawiał się na kolejną. Byłyśmy zdziwione, bo średnio proteza powinna spełniać swoje zadanie przez zdecydowanie dłuższy okres czasu.
- Powiem prawdę pani doktor. Dwa tygodnie temu gościłem moich bratanków. Małe nicponie. I wtedy moja proteza zniknęła, a tylko na chwilę wyjąłem ją z ust. Wsiąkła jak kamfora. Przeszukałem wszystko. Pewnie mi ją zabrali. Muszę teraz umówić się na robienie nowej. Te ananasy maczały w tym palce, jestem tego pewien, choć teraz niewiniątka udają- mężczyzna pomstował na dzieci brata.
Cóż było robić, pacjent nie może funkcjonować bez zębów. Wykonaliśmy kolejną protezę. Najciekawsze jednak było potem, bo w kilka tygodni po otrzymaniu nowego uzupełnienia pacjent znalazł zgubę. Kto by przypuszczał, leżała spokojnie pod telewizorem. Tam dowcipni bratankowie wsunęli wujka własność. Nie zabrali jej, tylko dobrze ukryli.
     Zgłosiła się też do nas pacjentka, by naprawić złamaną protezę męża. Po paru godzinach ją odebrała, a następnego dnia przyszła z prośbą, żeby zrobić mężowi nową.
- A co się stało z naprawioną?- zapytałam zdziwiona
- Po prostu zginęła- odpowiedziała pacjentka- Robiłam zakupy po drodze z gabinetu do domu, musiała mi gdzieś wypaść. Mąż bardzo zły jest o to na mnie. Ja to mam pecha.
- Dobrze, ale najbliższy wolny termin, kiedy mogę zacząć nową pracę, mam dopiero za dwa tygodnie.-odpowiedziałam
- Poczekamy te trochę, dziękuję- uradowana, że sprawę załatwiła poszła. Wróciła jednak za trzy dni uszczęśliwiona jeszcze bardziej.
- Proteza się znalazła. Ja wtedy kupiłam mięso i po powrocie do domu wrzuciłam je do zamrażalnika. Potem szukaliśmy w torbie tej protezy, ale nigdzie nie było. Byłam przekonana, że wypadła mi gdzieś po drodze. Dziś rano odmrażałam mięso na obiad i w woreczku z mięsem była też zamrożona proteza.
- Więc to nie był pech!- ucieszyłam się razem z kobietą.
 -Odmroziła się bez problemów, przyszłam więc odwołać wizytę.

     Latem zgłosił się do nas pacjent, któremu też zginęła proteza. Niestety w jego przypadku odnalezienie zguby graniczy z cudem, bo stracił ją w morzu. Próbował po nią nurkować, ale pewnie przypadła do gustu jakiejś rybce. To prawdziwy pech. Podobnie było w przypadku pewnej pani, która ziewała przy otwartym oknie pędzącego pociągu. Może jakiś dróżnik, sprawdzając tory, znajdzie samotną, zagubioną protezę, ale pewności nie ma.
     A teraz mała przestroga dla wścibskich żon. Nie grzebcie mężom po kieszeniach, bo nigdy nie wiadomo na jaką niespodziankę traficie. A było to tak. Wykonywałam pewnemu panu nową protezę, bo stara już się wysłużyła. Pacjent po otrzymaniu nowego uzupełnienia starego nie wyrzucił, wsunął je tylko do kieszeni marynarki ze słowami:
- A tę zostawię sobie, jako awaryjne wyjście.
- Ona i tak nie będzie panu już pasowała- dodałam
- Ale może się na coś przyda- mężczyzna się uparł. No i przydała się... do zszokowania żony. Przybiegła do gabinetu.
- Pani doktor, proszę mi powiedzieć, czy mój mąż ma protezę? Bo chciałam oddać do pralni chemicznej męża marynarkę i w kieszeni znalazłam jakieś zęby!- z przerażeniem mówiła.
     Miałam problem. Obowiązuje mnie tajemnica lekarska. Co mam jej odpowiedzieć? Że owszem, to są stare zęby męża? Czy może udać głupią i powiedzieć, że nic o tym nie wiem, ale tym samym zasugeruję kobiecie, że mąż w marynarce nosi czyjeś zęby? Kochanki? Z tej patowej sytuacji wybrnęłam okrężną drogą.
- Myślę, że powinna pani zapytać męża, to jego marynarka.- wykręciłam się od jednoznacznej odpowiedzi. Chciałoby się rzec: nie szukała, a znalazła. To jest życie.

24 lutego 2011

„Proteza, ach proteza”



     To jasne! Najlepiej jest mieć własne i zdrowe zęby! Niestety, uwarunkowania genetyczne, nawyki żywieniowe już od wczesnego dzieciństwa, nawyki higieniczne i sto innych względów powodują, że nie każdy ma to szczęście, by zachować swoje uzębienie do późnej starości. Pozostaje nam leczenie zębów i przy brakach zębowych ich uzupełnianie. Sposobów na uzupełnienia jest wiele, choćby implanty (jeżeli nas na nie stać), mosty (gdy są warunki w jamie ustnej, no i to także nie jest tanie rozwiązanie) lub protezy.
- Bez zębów nie można chodzić – mówią pacjenci
- Można, przecież chodzimy na nogach- odpowiada mój kolega protetyk- ale bez zębów nie można jeść, ani się uśmiechać, a to jest nie mniej ważne.
Największym problemem jest akceptacja i czas na adaptację protez. Różni pacjenci różnie sobie z tym radzą. Chyba ważnym jest, by na początek dentysta uprzedził pacjenta o uciążliwościach związanych z protezą, bo to jest podobne do noszenia innych protez, np. ręki czy nogi. Najpierw musi nastąpić pogodzenie się pacjenta z utratą danego narządu, potem powinna wystąpić chęć zastąpienia go protezą. W dalszej kolejności trzeba nauczyć się tym posługiwać. Nikt od razu nie posługuje się protezą jak własnym narządem. To przychodzi z czasem. Zdarza się, że nowe protezy wymagają korekt. To należy do dentysty wykonującego protezę, ale pacjent musi się z tym zgłosić. Robienie sobie zębów, by leżały w szufladzie jest bez sensu. Spotykam się z tym, że ludzie mają tzw. „kościołowe” uzupełnienia- ubierają je tylko na wyjście z domu, od święta. Należy też pamiętać o tym, że proteza, nawet noszona, może nie pasować, kiedy chudniemy sporo i gwałtownie (staje się luźna) lub tyjemy (wtedy uwiera, jest za ciasna). Akceptacja ciała obcego jest bardzo istotna. Miałam kiedyś pacjenta, który przyniósł mi w woreczku osiemnaście protez. Szok.
- Może pani mi zrobi dobrą protezę, bo te wszystkie są na szmelc- zagaił
- Jednemu dentyście, no dwóm, nawet trzem mogło coś nie wyjść, ale żeby wszystkim? Tu gdzie indziej leży przyczyna, proszę pana- odpowiedziałam wtedy- proszę znaleźć mi tę, która była robiona ostatnio.
Wytłumaczyłam mu na czym wszystko polega- na braku jego akceptacji.
- Chyba pani ma rację, ja się tych zębów brzydzę.- odrzekł
Popracowaliśmy wtedy nad jego odczuciami. Głównym moim argumentem było dokładne wyjaśnienie pacjentowi, jak powstaje proteza i, że jest robiona na miarę, tylko dla niego. Jest to sztuczne tworzywo, bo pacjent wyobrażał sobie, że zęby w protezie są naturalne (czyli cudze). W końcu udało się przełamać niechęć mężczyzny. Dopasowałam ostatnią z robionych dla niego protez i dość długo pilotowałam jego proces adaptacji do nowych warunków. Skończyło się szczęśliwie. Są pacjenci, którzy właśnie z adaptacją mają problem i swoje sposoby na jego rozwiązanie. Z chęcią wysłuchuję opowieści o tych metodach, bo bardzo wzbogacają moją książkową wiedzę. Kilka z nich było szokujących. Opowiem tu o tym. Oczywiście nie polecam, ale podam jako ciekawostkę. Pewna pani miała bardzo silne odruchy. W całym procesie przygotowywania protezy. Byłam załamana. Nie wierzyłam, że poradzi sobie z adaptacją, ale pacjentka przekonywała mnie, że będzie dobrze. Rany, zamiast ja pocieszać kobietę, to ona mnie podtrzymywała na duchu swoją wiarą w sukces przedsięwzięcia. Porażka. Nadszedł dzień osadzenia protezy. Pacjentka pracę odebrała, ale po chwili włożyła ją... do kieszeni. Gdy zaprotestowałam odrzekła:
- Jutro, na korektę, zgłoszę się z protezą w buzi, zobaczy pani doktor.
I rzeczywiście. Korekta odbyła się planowo i bez specjalnych sensacji. Nie mogłam wyjść z podziwu dla kobiety i jej samozaparcia. Zdradziła mi swój sekret, który wprawił mnie w zdumienie. Gdy wyszła z gabinetu skierowała się prosto do przyjaciółki, z którą wcześniej była umówiona. Tam włożyła protezę i przy jakimś trunku śpiewały i gadały kilka godzin. Potem przespała noc i gdy ponownie do mnie zawitała, oznajmiła:
-Już nawet nie pamiętam, że ją mam w buzi.
Inny pacjent ponoć zaraz, gdy odebrał protezę pojechał do lasu i tam gadał do drzew kilka godzin. Niezwykłym jednak przykładem na pełną akceptację i adaptację była pewna pani, która bez zębów chodziła kilkanaście lat. Miałam duże obawy, czy zaakceptuje uzupełnienie, wszak odebrała nie jedną, ale dwie całkowite protezy. Następnego dnia włożyła głowę w uchylone drzwi gabinetu i powiedziała:
- Czy ja muszę siadać na fotel? Nic mnie nie uwiera, pasują jak ulał. Nawet wczoraj schaboszczaki jadłam.
- Mimo wszystko chciałabym obejrzeć- zaprosiłam gestem pacjentkę na fotel
- Ale mi ich pani nie zabierze?- upewniała się siadając
- Nie!- roześmiałam się- Nie są mi potrzebne. Chcę tylko sprawdzić, czy nie ma żadnych odleżyn.
- A ja muszę pani doktor powiedzieć, jak to było wczoraj, gdy odebrałam protezy. Poszłam stąd do fryzjera, a po powrocie do domu uśmiechnęłam się szeroko do męża i powiedziałam do niego: „Kochanie! Ruszam w Polskę”. I wie pani, co on mi odpowiedział? „ Możesz jechać, ale zęby na stół”.
- Pewnie, z zębami jest pani bardzo atrakcyjną osobą, bałby się, że pani nie wróci- zaczęłyśmy się śmiać.
Gdy wyszła pomyślałam, że bardzo wiele zależy od nastawienia pacjenta. Nie czuła bólu, od razu zmierzyła się ze schaboszczakiem i nabrała pewności siebie. To sprawiło jej własne, pozytywne nastawienie.