28 lutego 2011

„Motylek, czyli wejście smoka i prawo wyboru”


     Mamy skłonność do szufladkowania. Ale tak już jest, że w natłoku informacji staramy się wszystko porządkować. Tam cyfry, a tam litery, tu geografia, a tam chemia. Tu sztuka, a tam codzienność. Podobnie jest z klasyfikacją ludzi. Tych lubimy, a tych nie, a ci są nam obojętni. I mnie nie udało się obejść takich podziałów. Siłą rzeczy mam stałych i wiernych pacjentów oraz takich, którzy pojawiają się sporadycznie (tylko z bólem!). Bywają jednorazowi, przypadkowi i są też tak zwane „motylki”. Motylki? Jeszcze wiosny nie ma, ale te „motylki” są całoroczne. To tacy pacjenci, którzy fruwają z kwiatka na kwiatek, tzn. od jednego dentysty do drugiego ( z innymi specjalnościami lekarskimi rzecz ma się podobnie). Przelecą tak kilka gabinetów, a potem wracają i znów wędrują.
     Przed laty takim motylkiem była pani Agata. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby chociaż jednego zęba leczyła u jednego dentysty, ale nie... Ten jeden ząb pani Agaty leczyło czterech stomatologów naraz! Na jednej wizycie zakładałam lekarstwo, a na kolejnej inne wyciągałam z zęba reagującego już bardzo chimerycznie. W końcu nie wytrzymałam.
- Pani Agato, tak nie można. Nie uda się nikomu z nas wyleczyć tego zęba, jak tak dalej pójdzie. Powinien jeden lekarz wziąć za niego odpowiedzialność! Musi pani wybrać. Nie mówię, że mnie, ale niech prowadzi leczenie jeden lekarz.
- A skąd pani doktor wie, że byłam u kogoś innego? - naiwnie zapytała pacjentka.
- Bo widzę – odpowiedziałam z rezygnacją- i inni, do których pani trafia też widzą.
- No dobrze, będę chodziła teraz tylko do pani- zadeklarowała pani Agata. I rzeczywiście. Dwa następne zabiegi wyglądały w porządku, czyli wyciągałam to, co zakładałam. Niestety, chociaż była poprawa, zmiana goiła się opornie, a tu pacjentka miała wyjechać na trzy tygodnie. Postanowiłam założyć nowy lek i wykonać kontrolne zdjęcie rtg na dzień przed wyjazdem pani Agaty. W porównaniu z pierwszym zdjęciem rtg zmiana wyraźnie się zmniejszyła, ale na wygojenie potrzebowałyśmy jeszcze trochę czasu. Jakie to szczęście, że „COŚ” (czyli moja intuicja) podpowiedziało mi, bym strzeliła tę fotkę! Dlaczego? Trzy tygodnie minęły szybko i...
- Pani doktor, ząb mnie teraz boli! Niech pani zobaczy, co mi pani zrobiła. Co teraz pani proponuje?- pani Agata zawitała do gabinetu po powrocie z podróży i zwróciła się do mnie z pretensją w głosie, rzucając na biurko kolejne zdjęcie rtg naszego zęba.
     Obejrzałam je spokojnie. Wyjęłam z kartoteki poprzednie dwa zdjęcia i wszystkie trzy umieściłam na negatoskopie (urządzeniu do oglądania zdjęć rtg). Na dwóch moich zdjęciach kanał zęba był „pusty”, na zdjęciu pani Agaty kanał został wypełniony i przepełniony, niestety.
- Pani Agato! Gdzie pani wypełniała tego zęba? Bo nie u mnie! Ząb, gdy pani wyjeżdżała, nie nadawał się jeszcze do skończenia, ale była nadzieja. Teraz nadaje się tylko do usunięcia.
- Jak byłam w sanatorium, to chciałam sobie skończyć to leczenie, bo tak długo już trwało, a przecież było już dobrze, sama pani mówiła, że jest poprawa. Tam mi wypełniono. Wiem, źle zrobiłam, ale może coś jeszcze uda się z tym zrobić?- zaczęła niby skruszona.
- Nie sądzę. Musi pani poszukać sobie dentysty. Rezygnuję ze współpracy z panią. Pani ma prawo wyboru lekarza, ale i ja, w tym przypadku, mam prawo wyboru pacjenta.
- To może pani zrobi mi tego drugiego zęba?- próbowała zagaić i załagodzić swoje „wejście smoka”.
- Niczego u pani nie będę już nigdy zaczynać, proszę poszukać innego dentysty, jest ich wielu w okolicy.- ostro zakończyłam rozmowę.
Nosił "motylek" razy kilka, ...aż wreszcie ponieśli „motylka”.

25 lutego 2011

„Szukajcie, aż znajdziecie”



     Nie jestem pewna, czy temat się nie znudził, ale znów będzie o protezach słów kilka. Pacjenci opowiadają nam bardzo ciekawe historie. Teraz już wiem, że telewizor, lodówka, morze, pociąg i marynarka mogą mieć wspólny mianownik. To prawdziwy kosmos, albowiem mianownikiem tym jest zaginiona proteza.
     W gabinecie pojawił się pan, który wykonywał u nas protezę dwa lata wcześniej i teraz umawiał się na kolejną. Byłyśmy zdziwione, bo średnio proteza powinna spełniać swoje zadanie przez zdecydowanie dłuższy okres czasu.
- Powiem prawdę pani doktor. Dwa tygodnie temu gościłem moich bratanków. Małe nicponie. I wtedy moja proteza zniknęła, a tylko na chwilę wyjąłem ją z ust. Wsiąkła jak kamfora. Przeszukałem wszystko. Pewnie mi ją zabrali. Muszę teraz umówić się na robienie nowej. Te ananasy maczały w tym palce, jestem tego pewien, choć teraz niewiniątka udają- mężczyzna pomstował na dzieci brata.
Cóż było robić, pacjent nie może funkcjonować bez zębów. Wykonaliśmy kolejną protezę. Najciekawsze jednak było potem, bo w kilka tygodni po otrzymaniu nowego uzupełnienia pacjent znalazł zgubę. Kto by przypuszczał, leżała spokojnie pod telewizorem. Tam dowcipni bratankowie wsunęli wujka własność. Nie zabrali jej, tylko dobrze ukryli.
     Zgłosiła się też do nas pacjentka, by naprawić złamaną protezę męża. Po paru godzinach ją odebrała, a następnego dnia przyszła z prośbą, żeby zrobić mężowi nową.
- A co się stało z naprawioną?- zapytałam zdziwiona
- Po prostu zginęła- odpowiedziała pacjentka- Robiłam zakupy po drodze z gabinetu do domu, musiała mi gdzieś wypaść. Mąż bardzo zły jest o to na mnie. Ja to mam pecha.
- Dobrze, ale najbliższy wolny termin, kiedy mogę zacząć nową pracę, mam dopiero za dwa tygodnie.-odpowiedziałam
- Poczekamy te trochę, dziękuję- uradowana, że sprawę załatwiła poszła. Wróciła jednak za trzy dni uszczęśliwiona jeszcze bardziej.
- Proteza się znalazła. Ja wtedy kupiłam mięso i po powrocie do domu wrzuciłam je do zamrażalnika. Potem szukaliśmy w torbie tej protezy, ale nigdzie nie było. Byłam przekonana, że wypadła mi gdzieś po drodze. Dziś rano odmrażałam mięso na obiad i w woreczku z mięsem była też zamrożona proteza.
- Więc to nie był pech!- ucieszyłam się razem z kobietą.
 -Odmroziła się bez problemów, przyszłam więc odwołać wizytę.

     Latem zgłosił się do nas pacjent, któremu też zginęła proteza. Niestety w jego przypadku odnalezienie zguby graniczy z cudem, bo stracił ją w morzu. Próbował po nią nurkować, ale pewnie przypadła do gustu jakiejś rybce. To prawdziwy pech. Podobnie było w przypadku pewnej pani, która ziewała przy otwartym oknie pędzącego pociągu. Może jakiś dróżnik, sprawdzając tory, znajdzie samotną, zagubioną protezę, ale pewności nie ma.
     A teraz mała przestroga dla wścibskich żon. Nie grzebcie mężom po kieszeniach, bo nigdy nie wiadomo na jaką niespodziankę traficie. A było to tak. Wykonywałam pewnemu panu nową protezę, bo stara już się wysłużyła. Pacjent po otrzymaniu nowego uzupełnienia starego nie wyrzucił, wsunął je tylko do kieszeni marynarki ze słowami:
- A tę zostawię sobie, jako awaryjne wyjście.
- Ona i tak nie będzie panu już pasowała- dodałam
- Ale może się na coś przyda- mężczyzna się uparł. No i przydała się... do zszokowania żony. Przybiegła do gabinetu.
- Pani doktor, proszę mi powiedzieć, czy mój mąż ma protezę? Bo chciałam oddać do pralni chemicznej męża marynarkę i w kieszeni znalazłam jakieś zęby!- z przerażeniem mówiła.
     Miałam problem. Obowiązuje mnie tajemnica lekarska. Co mam jej odpowiedzieć? Że owszem, to są stare zęby męża? Czy może udać głupią i powiedzieć, że nic o tym nie wiem, ale tym samym zasugeruję kobiecie, że mąż w marynarce nosi czyjeś zęby? Kochanki? Z tej patowej sytuacji wybrnęłam okrężną drogą.
- Myślę, że powinna pani zapytać męża, to jego marynarka.- wykręciłam się od jednoznacznej odpowiedzi. Chciałoby się rzec: nie szukała, a znalazła. To jest życie.

24 lutego 2011

„Proteza, ach proteza”



     To jasne! Najlepiej jest mieć własne i zdrowe zęby! Niestety, uwarunkowania genetyczne, nawyki żywieniowe już od wczesnego dzieciństwa, nawyki higieniczne i sto innych względów powodują, że nie każdy ma to szczęście, by zachować swoje uzębienie do późnej starości. Pozostaje nam leczenie zębów i przy brakach zębowych ich uzupełnianie. Sposobów na uzupełnienia jest wiele, choćby implanty (jeżeli nas na nie stać), mosty (gdy są warunki w jamie ustnej, no i to także nie jest tanie rozwiązanie) lub protezy.
- Bez zębów nie można chodzić – mówią pacjenci
- Można, przecież chodzimy na nogach- odpowiada mój kolega protetyk- ale bez zębów nie można jeść, ani się uśmiechać, a to jest nie mniej ważne.
Największym problemem jest akceptacja i czas na adaptację protez. Różni pacjenci różnie sobie z tym radzą. Chyba ważnym jest, by na początek dentysta uprzedził pacjenta o uciążliwościach związanych z protezą, bo to jest podobne do noszenia innych protez, np. ręki czy nogi. Najpierw musi nastąpić pogodzenie się pacjenta z utratą danego narządu, potem powinna wystąpić chęć zastąpienia go protezą. W dalszej kolejności trzeba nauczyć się tym posługiwać. Nikt od razu nie posługuje się protezą jak własnym narządem. To przychodzi z czasem. Zdarza się, że nowe protezy wymagają korekt. To należy do dentysty wykonującego protezę, ale pacjent musi się z tym zgłosić. Robienie sobie zębów, by leżały w szufladzie jest bez sensu. Spotykam się z tym, że ludzie mają tzw. „kościołowe” uzupełnienia- ubierają je tylko na wyjście z domu, od święta. Należy też pamiętać o tym, że proteza, nawet noszona, może nie pasować, kiedy chudniemy sporo i gwałtownie (staje się luźna) lub tyjemy (wtedy uwiera, jest za ciasna). Akceptacja ciała obcego jest bardzo istotna. Miałam kiedyś pacjenta, który przyniósł mi w woreczku osiemnaście protez. Szok.
- Może pani mi zrobi dobrą protezę, bo te wszystkie są na szmelc- zagaił
- Jednemu dentyście, no dwóm, nawet trzem mogło coś nie wyjść, ale żeby wszystkim? Tu gdzie indziej leży przyczyna, proszę pana- odpowiedziałam wtedy- proszę znaleźć mi tę, która była robiona ostatnio.
Wytłumaczyłam mu na czym wszystko polega- na braku jego akceptacji.
- Chyba pani ma rację, ja się tych zębów brzydzę.- odrzekł
Popracowaliśmy wtedy nad jego odczuciami. Głównym moim argumentem było dokładne wyjaśnienie pacjentowi, jak powstaje proteza i, że jest robiona na miarę, tylko dla niego. Jest to sztuczne tworzywo, bo pacjent wyobrażał sobie, że zęby w protezie są naturalne (czyli cudze). W końcu udało się przełamać niechęć mężczyzny. Dopasowałam ostatnią z robionych dla niego protez i dość długo pilotowałam jego proces adaptacji do nowych warunków. Skończyło się szczęśliwie. Są pacjenci, którzy właśnie z adaptacją mają problem i swoje sposoby na jego rozwiązanie. Z chęcią wysłuchuję opowieści o tych metodach, bo bardzo wzbogacają moją książkową wiedzę. Kilka z nich było szokujących. Opowiem tu o tym. Oczywiście nie polecam, ale podam jako ciekawostkę. Pewna pani miała bardzo silne odruchy. W całym procesie przygotowywania protezy. Byłam załamana. Nie wierzyłam, że poradzi sobie z adaptacją, ale pacjentka przekonywała mnie, że będzie dobrze. Rany, zamiast ja pocieszać kobietę, to ona mnie podtrzymywała na duchu swoją wiarą w sukces przedsięwzięcia. Porażka. Nadszedł dzień osadzenia protezy. Pacjentka pracę odebrała, ale po chwili włożyła ją... do kieszeni. Gdy zaprotestowałam odrzekła:
- Jutro, na korektę, zgłoszę się z protezą w buzi, zobaczy pani doktor.
I rzeczywiście. Korekta odbyła się planowo i bez specjalnych sensacji. Nie mogłam wyjść z podziwu dla kobiety i jej samozaparcia. Zdradziła mi swój sekret, który wprawił mnie w zdumienie. Gdy wyszła z gabinetu skierowała się prosto do przyjaciółki, z którą wcześniej była umówiona. Tam włożyła protezę i przy jakimś trunku śpiewały i gadały kilka godzin. Potem przespała noc i gdy ponownie do mnie zawitała, oznajmiła:
-Już nawet nie pamiętam, że ją mam w buzi.
Inny pacjent ponoć zaraz, gdy odebrał protezę pojechał do lasu i tam gadał do drzew kilka godzin. Niezwykłym jednak przykładem na pełną akceptację i adaptację była pewna pani, która bez zębów chodziła kilkanaście lat. Miałam duże obawy, czy zaakceptuje uzupełnienie, wszak odebrała nie jedną, ale dwie całkowite protezy. Następnego dnia włożyła głowę w uchylone drzwi gabinetu i powiedziała:
- Czy ja muszę siadać na fotel? Nic mnie nie uwiera, pasują jak ulał. Nawet wczoraj schaboszczaki jadłam.
- Mimo wszystko chciałabym obejrzeć- zaprosiłam gestem pacjentkę na fotel
- Ale mi ich pani nie zabierze?- upewniała się siadając
- Nie!- roześmiałam się- Nie są mi potrzebne. Chcę tylko sprawdzić, czy nie ma żadnych odleżyn.
- A ja muszę pani doktor powiedzieć, jak to było wczoraj, gdy odebrałam protezy. Poszłam stąd do fryzjera, a po powrocie do domu uśmiechnęłam się szeroko do męża i powiedziałam do niego: „Kochanie! Ruszam w Polskę”. I wie pani, co on mi odpowiedział? „ Możesz jechać, ale zęby na stół”.
- Pewnie, z zębami jest pani bardzo atrakcyjną osobą, bałby się, że pani nie wróci- zaczęłyśmy się śmiać.
Gdy wyszła pomyślałam, że bardzo wiele zależy od nastawienia pacjenta. Nie czuła bólu, od razu zmierzyła się ze schaboszczakiem i nabrała pewności siebie. To sprawiło jej własne, pozytywne nastawienie.

22 lutego 2011

„Kto winien? Bez żartów. Znów kilka słów o...”


     Pisałam, że do tego wrócę, to było pewne, chociaż temat staje się nudny. Ile można mówić i pisać o... higienie? W necie, aż kipi od wiadomości i rad, jak ją utrzymywać. Każdy wie, co powinien robić. Dlaczego tego nie robi? Skąd u licha biorą się ludzie, którzy aż tak bardzo o siebie nie dbają? Czy dzieci nie mają dobrego przykładu w domu? Czy tak jest wszędzie, czy tylko w naszym kraju? Nie chodzi mi tu o zewnętrzne oznaki, bo ludzie są ładnie ubrani, kobiety wymalowane, wypachnione(?), mężczyźni ogoleni. Chodzi o zwykłą, codzienną higienę, czyli używanie wody i mydła, szczoteczek i pasty do zębów. Woda toaletowa naprawdę nie zastąpi mycia, a połączona z brudną skórą wcale ładnie nie pachnie. Spoglądam na ręce. Paznokcie wymalowane, a pod nimi brud. Mężczyźni często jeden paznokieć mają wyjątkowo długi. Nie wiem do czego im on służy, ale żeby był chociaż zadbany. Zaglądam do buzi... Szkoda słów. Siadają na fotel, gdy przed wejściem do gabinetu zgasili właśnie papierosa i sądzą, że tego nikt nie czuje. Zajadają w poczekalni wafelki i chrupki... przed wizytą u dentysty i tłumaczą się, że po plombowaniu jeść nie będą mogli, a są już głodni. 
     Oj, mogłabym wyliczać bez końca! Pewnie nigdy bym tego nie pisała, gdyby nie poruszył mnie jeden przypadek.
-Następny proszę- zawołała jak zwykle Lenka i zaprosiła na fotel.
- W czym mogę pomóc?- zapytałam podchodząc do pacjenta i wsłuchałam się w jego opowieść.
-Mam potworny ból zęba od tygodnia. Chodziłem do dentystów, ale tylko popsuli mi zęby. Plomby wypadają. A teraz boli jak cholera.
-Proszę otworzyć usta- odpowiedziałam bez komentarza i gdy zajrzałam do środka byłam wzburzona- A sobie pan nie ma nic do zarzucenia?
- Ale o co pani pyta?- odrzekł zdziwiony
- O mycie zębów- odparłam- Mówi pan, że to dentyści zniszczyli panu zęby, a ja widzę, że nie dba pan o nie wcale. Czy pan je w ogóle myje?
-No teraz nie myłem, bo boli.
-To od tygodnia pan nie mył? Bo mówił pan, że boli od tygodnia.
-Ale plomby same wypadały- niezręcznie bronił się pacjent- W dość szybkim czasie po założeniu. I oni rozwiercali coraz mocniej.
- Jeżeli nie utrzymywał pan higieny, to nie dziwię się, że wypełnienia wypadały. Plomb bakterie nie jedzą, ale za to niszczą zęba wokół wypełnienia. Nie może pan mówić, że to dentystów wina. My nie rozwiercamy zdrowych zębów, tylko czyścimy już chore, z próchnicy. To bakterie są bezpośrednimi winowajcami, a pośrednim pan, bo nie usuwa pan „niszczycieli” z zębów i dziąseł. Nim zabiorę się za leczenie u pana, przeprowadzimy instruktaż higieny jamy ustnej. Dziś zabezpieczę tego bolącego zęba, a na kolejnej wizycie sprawdzę, jak wywiązuje się pan z zadania dbania o higienę. Zrezygnuję z leczenia pana, jeśli nie zobaczę postępów.- powiedziałam stanowczo.
- Ale ja przecież płacę za leczenie- odparł wzburzony pacjent.
- Tak, za leczenie mi pan płaci, ale nie mam obowiązku czyścić pokarmowych resztek, a zakładanie wypełnień na brudne zęby mija się z celem, bo potem pan znów powie, że plomby wypadły i kolejny dentysta popsuł panu zęby- odpowiedziałam już z irytacją w głosie- przecież to pana zęby. Mnie boleć nie będą. Decyzja należy do pana.
-No dobrze, już dobrze. Będę mył.- łaskawie obiecał pacjent. Nie było mi do śmiechu. Dotrzymałam słowa. Sprawdzałam jak sobie z higieną radzi. Było lepiej z wizyty na wizytę. Przeprowadziliśmy sanację. Mimo początkowych nieporozumień zgłosił się na kontrolę za pół roku.
-Dopięła pani doktor swego, myję teraz regularnie- powiedział z radością
- I żadna plomba nie wyskoczyła?- zapytałam.
-Żadna. No, miała pani rację! Wreszcie zacząłem sam zabiegać o zdrowie.
- Cieszę się, że wszystko jest w najlepszym porządku.- dodałam po kontroli uzębienia.

20 lutego 2011

„Mózg staje”



     W krótkiej przerwie, między jednym sprawozdaniem, a drugim, wróćmy do naszej „tajemniczej jamy”. Ciągle zastanawia mnie, czy umiemy żartować, czy znamy się na powiedzonkach i dowcipach?
     Śmieszne opowieści i żarty to jeden ze sposobów na rozładowanie stresu i metoda na uśmierzenie bólu. Często stosujemy, ale tylko takie żarty, które nie mają tej odwrotnej strony medalu. Nie ma ofiar. Czasem tylko wynikają śmieszne sytuacje, jeżeli dowcip czy powiedzonko zostaną źle zrozumiane. Wiadomo, każdy przeżywa wizytę u dentysty. No, może nie generalizujmy i powiedzmy, że prawie wszyscy umieramy ze strachu, zostawiając ułamek procenta tym supermenom, którzy się nie boją żadnych lekarzy i kuracji. W każdym razie ten pacjent bał się bardzo. Zabiegi jednak przebiegały pomyślnie i mężczyzna powoli przyzwyczajał się do wizyt. Gdy leczenie dobiegało już końca powiedział:
- Na ostatniej wizycie postawię paniom kawę, z wdzięczności, że przestałem się bać.
- My pijamy tylko z ekspresu- zażartowała sobie Lenka.
- Nawet polubiłem chodzenie do dentysty- dodał pan Adam- zrozumiałem, tylko z ekspresu.
Wkrótce nadszedł czas ostatniego spotkania. Nasz pacjent wszedł do gabinetu dźwigając olbrzymią paczkę.
- Ekspres do kawy przyniosłem- powiedział z dumą. Byłam niewyobrażalnie zaskoczona.
- Ależ my nie możemy tego od pana przyjąć- na serio się wystraszyłam, że pacjent wykosztował się na prezent z powodu durnego żartu.
- Proszę się nie martwić, ja nie chcę tego paniom dać. To nie jest łapówka. Przyniosłem swój używany, żebyście zaparzyły sobie kawę tak, jak lubicie. Potem go zabiorę.
No „złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma.” Śmiałyśmy się długo i serdecznie. To pan Adam zrobił nam numer.
     Kolejna pacjentka też dostarczyła nam niesamowitych przeżyć. Trzeba bardzo uważać na to, co i kiedy się mówi, nawet żartując. Ale pisałam już o tym. Przeprowadzałam rutynowy wywiad. Kobieta niedawno przeszła poważniejszy zabieg na szczęce. Zapytałam, czy nie było żadnych powikłań.
- Powikłania? Były a jakże- odparła z przejęciem pacjentka.
- Jakie powikłania?- żywo zareagowałam.
- Mózg mi się zatrzymał- spokojnie odpowiedziała, zerkając jaką reakcję wywoła u nas taka informacja.
- Jak to mózg się pani zatrzymał?- byłam zaskoczona odpowiedzią.- Zabieg był wykonywany w znieczuleniu miejscowym?
- Tak. I wszystko słyszałam. Jak dotarli do tej zmiany, którą mieli usuwać pan chirurg wyraźnie powiedział: „Zmiany, że mózg staje” - relacjonowała kobieta.
- Ach! Już się wystraszyłam – uśmiechnęłam się i wyjaśniłam pacjentce- a to było takie powiedzonko. Oznaczało tylko, że zmiana jest bardzo duża.
     Musk staje, jakby powiedziała Signe.

19 lutego 2011

"Komu to potrzebne?" (kilka słów o biurokracji)



     Pacjenci i lekarze daliby sobie radę doskonale, bez tej zbędnej biurokracji. Jasne, że prowadzenie kartotek jest konieczne, ważne i potrzebne. Zgodzę się na powielanie tego w sprawozdaniach do NFZ, w końcu płacą nam za to. Próbuję też zrozumieć podawanie pewnych danych do GUS (chociaż ten urząd mógłby brać dane z NFZ). Ale powielanie tego wszystkiego jeszcze kolejny raz do systemów statystyki medycznej, która powinna być komórką NFZ, to jakaś paranoja. Przecież te wszystkie informacje, bardzo szczegółowe, można wyciągnąć właśnie z NFZ, który prowadzi bardzo dokładną sprawozdawczość (elektroniczną i łatwą do opracowania) i ma wszystkie dane o podmiotach z nim współpracujących. A urzędy zalewają lekarzy masą papierów.     
     Przelewanie z pustego w próżne. Przepraszam, teraz ułatwione, można wysyłać w formie elektronicznej, ale nie wszystko. Część i tak pochłonie mnóstwo papieru. I co z tego wynika? Kolejne wydanie rocznika statystycznego? Co to daje? Czy zmienia się sytuacja pacjentów i lekarzy? Ani jedni, ani drudzy nie widzą w tym najmniejszego sensu, bo nie przekłada się to na poprawę warunków w żadnym stopniu. Wręcz utrudnia. Narzekam, bo wkurzona jestem, zamiast iść na spacer, odpoczywać i nabierać sił przed kolejnym tygodniem pracy, muszę siedzieć i wypisywać głupoty. Pewnie mogłabym zatrudnić kogoś do tego, ale... nikt nam nie płaci za ten stracony czas, więc i my nie mamy środków na zatrudnienie statystyka w małych gabinetach! Minister zarządził i już. Może by tak wreszcie zmienić cały system? Jestem zdania, że najprostsze rozwiązania są najlepsze. A ta cała biurokratyczna nadbudowa jest garbem, który dźwigają i pacjenci i lekarze.

18 lutego 2011

„Videokonferencja, czyli zaradny pacjent”



    Wiem, że wyobraźnia Czytelników jest nieograniczona, więc myślę, że łatwo przywołają obrazy, które chcę tu opisać. Gabinet jest parterowym budynkiem, okolonym zielenią, ale gdy się nie przestrzega zasady „nie deptać trawników” (obecnie: śniegu) można podejść do okien. Gdy rolety są podciągnięte w górę można też, przykładając nos do szyby, wysilając zmysł wzroku, bo szyby są „specjalne”, podejrzeć, co dzieje się w gabinecie. Mamy jednak sposoby na podglądaczy. Na szczęście, poza ciekawskimi dziećmi, nie ma ich za wielu.
     Tego dnia było parę osób w poczekalni. W gabinecie trwał zabieg. Przedłużał się nieco. Ktoś nowy doszedł w tym czasie do czekających. Słyszałyśmy z Lenką tylko delikatny szum rozmów. Po chwili, gdy zabieg miał się już ku końcowi, zadzwonił telefon. Nie mogłyśmy odebrać. Za parę minut zadzwonił powtórnie. Lenka nie od razu podniosła słuchawkę. To był stały pacjent, który chciał się umówić na wizytę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Lenka odwracając się ze słuchawką przy uchu w kierunku okna, ujrzała człowieka z twarzą przy szybie okiennej i też ze słuchawką w dłoni. Przestraszyła się nagłej "zjawy", ale postać uśmiechała się do niej i gestykulowała wskazując na telefon. Bo to właśnie ten pan dzwonił do nas. Nie chciało mu się czekać na koniec zabiegu, nie chciał tłumaczyć się pacjentom, że on tylko pragnie zająć chwilkę i wymyślił sobie, że szybciej porozumie się telefonicznie. Zaczął już w poczekalni, ale widząc dziwne uśmieszki czekających wyszedł z budynku, okrążył go i stanął twarzą w twarz z Lenką. To była prawdziwa videokonferencja. I ekran jaki wielki! Cała szyba! Długo śmiałyśmy się, bo jeszcze nikt, przez tyle lat, będąc w gabinecie nie rozmawiał z nami w ten sposób  przez telefon. Ot! Zaradny pacjent.

16 lutego 2011

„Setę proszę!”




     Jednemu dają, drugiemu nie. To wywołuje zazdrość wśród oczekujących.
     Pewnego dnia zgłosił się pacjent, by pogadać o swoim problemie i gdy został przez Lenkę poproszony do gabinetu, trzymając się z dala od fotela, zaczął opowiadać z przejęciem.
- Pani doktor, już od kilku lat nie mogę normalnie korzystać z usług gabinetów stomatologicznych. Dentyści nie chcą mnie przyjmować, wszyscy odmawiają. Niestety ostatnio zęby dokuczają mi coraz bardziej i znów postanowiłem spróbować.
- To bardzo ciekawe, co pan mówi. Dlaczego stomatolodzy mają kłopot z udzieleniem panu pomocy?- zapytałam mocno zainteresowana
- Bo nie mogę siedzieć na fotelu. Gdy tam siadam od razu mdleję. Tak na dobre. Przed jakimikolwiek czynnościami.- mówiąc to z obawą spoglądał w stronę fotela.
- Tak od razu? Na wstępie? Siada pan i już?- nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam.
- Tak. Tak od razu i wtedy dentyści nie chcą podjąć się już żadnych działań- potwierdził i dodał po chwili- mówią do mnie: „niech pan już więcej do mnie nie przychodzi”. I co ja mam z tym zrobić?
- A badania ogólne, no wie pan, EKG i tym podobne zlecono panu?- zarzuciłam pacjenta pytaniami- Przyjmuje pan jakieś leki? Ile ma pan lat?
- Tak, było EKG i wszystkie inne badania wyszły w porządku. Powiedzieli mi, że to z emocji- pacjent starał się po kolei odpowiedzieć na grad moich pytań- Żadnych lekarstw nie przyjmuję. Mam 23 lata. I tak normalnie, w innych okolicznościach, to jeszcze nigdy nie zemdlałem.
- No to spróbujemy.- zdecydowałam- Musi pan jednak przychodzić na pół godziny wcześniej przed zabiegiem. Podamy panu krople, poczekamy trochę i zobaczymy, jak nam to wszystko pójdzie.
- Lenko, podaj panu lek.- zwróciłam się do asystentki.
- Mówi pani, że mi to coś pomoże?- pytał z niedowierzaniem młody mężczyzna.
- Myślę, że tak.- odparłam, a Lenka podała pacjentowi kieliszeczek z lekiem i kubek wody do popicia.- Teraz poczeka pan w poczekalni, aż lek zacznie działać, a my w tym czasie przyjmiemy następnego pacjenta. Potem wejdzie pan do gabinetu po raz drugi.
I tak się stało. Gdy mężczyzna wszedł ponownie od razu zaprosiłyśmy go na fotel. Na wszelki wypadek już odpowiednio rozłożony. Obejrzałam tajemniczą jamę, podyktowałam Lence szczegóły, czyli co jest do zrobienia, ustaliliśmy z pacjentem plan leczenia i przeprowadziłam pierwszy z zaplanowanych zabiegów. Bez sensacji i omdleń. Bardzo to zachęciło pacjenta do kolejnych wizyt.

     Przy jednym z następnych spotkań w korytarzu było parę osób, gdy pacjent zapukał do drzwi gabinetu...
- Jestem. Setę poproszę! -zażartował.
Lenka przygotowała cudowny eliksir i oczywiście kubek z wodą do popicia. Wyniosła to naszemu pacjentowi do poczekalni, bo w gabinecie trwał inny zabieg. Mężczyzna wypił lek z kieliszeczka, popił wodą i usiadł wśród oczekujących. Po chwili do gabinetu zapukała jedna z obserwujących tę scenę osób.
- A my niczego nie dostaniemy? To niesprawiedliwe. Jednemu dają, drugiemu nie!
- Też pan chce lekarstwo?- zapytałam z niedowierzaniem.
- A to nie była wódka?- odpowiedział pytaniem zazdrosny mężczyzna. Wybuchnęłyśmy śmiechem.
- No! To jest myśl! Musimy tu zacząć wódkę, wino i inne drinki serwować, to będzie ruch w interesie. Mogłybyśmy wtedy przyjmować dwadzieścia cztery godziny na dobę – podchwyciła Lenka- połączymy przyjemne z pożytecznym.
- Tak, tak!- spodobało się pacjentom siedzącym w poczekalni- Tak z każdym wypić toast "na zdrowie".
- A na koniec powiesić szyld "Drinkbar pod złamanym ząbkiem"- dodała śmiejąc się Lenka- tylko muszę zawód zmienić na kelnerkę lub barmankę.

14 lutego 2011

„Gabinetowe Walentynki”



     W Polsce jest to stosunkowo nowa tradycja. Dotyczy głównie młodych ludzi, którzy okazują sobie zainteresowanie przesyłając śliczne kartki. I niektórzy starsi wiekiem też świętują ten dzień potwierdzając swoje niezmienne uczucia. To jednak nie tylko Dzień Zakochanych, to także dzień uśmiechu i wzajemnej serdeczności. Przeżyłam jednak dzisiaj szok! Zdarzyło się to po raz pierwszy. Nie wiedziałam bowiem, że jest to również dzień „miłości okazanej swojemu dentyście”. Dzieci znosiły mi serduszkowe laurki, które z pietyzmem przypinałam do tablicy w gabinecie. Było mi smutno, bo w podzięce miałam dla nich tylko kolorowe naklejki z napisem „Dzielny Pacjent”, ale maluchy cieszyły się z nich tak, jak ja z owych cudownych laurek.

13 lutego 2011

"Dentysta też człowiek."



    Niedziela. Piękny dzień. Odpoczywam wtedy od spraw codziennych. Kumuluję energię na cały następny tydzień pracy w pracy i pracy w domu. Bo oprócz dwóch gabinetów mam jeszcze rodzinę i to całkiem sporą. Dlaczego o tym piszę? Bo chciałabym uświadomić ludziom, że poza gabinetem dentyści i inni lekarze też mają o czym myśleć i niekoniecznie muszą to być medytacje o sprawach zawodowych. Nie, żebym narzekała, ale gdy jesteśmy poza gabinetem stajemy się „cywilami”, zwykłymi ludźmi. Problem ten dotyczy głównie małych miast i miasteczek...

    Chodzimy na spacery, do kina, do sklepu po zakupy, do urzędów załatwiać bieżące sprawy, mamy także różne zajęcia dodatkowe. Przemieszczając się z miejsca na miejsce spotykamy innych ludzi, znajomych i nieznajomych. Wymieniamy uprzejmości, rozmawiamy o pogodzie, o przyrodzie, która codziennie potrafi nas zaskoczyć, o najnowszych wydarzeniach kulturalnych w miasteczku i o tym, „co tam panie w polityce”... 
    To jest fantastyczne. Niestety, nie wszyscy rozumieją, że nie jesteśmy gotowi do „pracy w drodze”. Pokazywanie nam zdjęć zębowych rtg, czy całych pantomogramów w parku, czy w sklepie mija się z celem. Podobnie jak pokazywanie zębów, czy wystawianie języka, które głównie szokuje otoczenie, a nas raczej krępuje. Niestety wielokrotnie zdarzyło się, że uczestniczyłam w takich sytuacjach. Pewnie to moja wina, bo zawsze staram się być grzeczną i nie potrafię twardo powiedzieć „nie”, chociaż ostatnio pracuję nad tym.
     Parę dni temu, gdy wchodziłam do sklepu, zostałam zaczepiona przez panią X. Ona właśnie wychodziła. Przekazałyśmy sobie pozdrowienie, pani X jednak na tym nie poprzestała.
-Kiedy możemy zgłosić się do pani?- zapytała przechodząc
-Proszę zapisać się na wizytę.- odparłam uprzejmie.
-A teraz możemy?- rzuciła kobieta bezmyślnie
-Teraz? Teraz wchodzę do sklepu, nie mam przy sobie terminarza i nie ma tu warunków na uzgadnianie wizyt- powiedziałam poirytowana
-Bo to chodzi tylko o tego mleczaka...- Pani X ciągnęła dalej temat i szarpiąc dziecko stojące obok zwróciła się do niego- No otwórz buzię, pokaż pani.
-Nic tu i tak nie zobaczę, proszę przyjść do gabinetu- odrzekłam twardo i odwróciłam się już w kierunku wnętrza sklepu. Pewnie, że było to nieuprzejme z mojej strony, ale czy było uprzejme ze strony pani X takie zachowanie? Tego dnia już miałam humor popsuty. I Lenka też, bo w innym sklepie, tego samego dnia ekspedientka widząc ją poprosiła:
-Zapisze mnie pani w kolejkę u was, dobrze?
-Kalendarz jest w gabinecie, proszę podejść, to uzgodnimy wizytę. Można też zadzwonić- odparła Lenka
-Ło pani, nie będę pamiętać- niby żartując powiedziała ekspedientka
-To ja mam pamiętać o pani zębie?- spytała zdziwiona Lenka i szybko dodała- Jak pani teraz o nim zapomni, to ząb przypomni, tylko wtedy może być za późno.
Ludzie potrafią zaczepić wszędzie. Nawet w kościele i na przyjęciu.
     Szokujących Was, drodzy Czytelnicy, przykładów mam jeszcze wiele, ale nie będę przynudzać. Chodziło mi tylko o zasygnalizowanie problemu. Dentysta też człowiek i chciałby spokojnie zrobić zakupy, załatwić sprawę w urzędzie, czy w kinie obejrzeć jakiś dobry film. Zdaję sobie sprawę z tego, że dla danego człowieka jego problem jest najistotniejszy w tym konkretnym momencie. Dobrze jest, kiedy ten moment jest właściwy i dla pacjenta i dla lekarza. O dolegliwościach z całą pewnością można swobodnie rozmawiać... w gabinecie. Tam lekarz jest po to, by wysłuchać i pomóc. Tam lekarz nie ma prawa czuć się zniecierpliwionym, czy zmęczonym i nawet gdyby był, to nie powinien tego okazać. Tego macie prawo wymagać.


ilustracja: Dominguez "Na przyjęciu"

12 lutego 2011

„Wbrew woli. Czy można pokonać strach?"



    W poczekalni hałas, jakiś płacz, krzyki. Wybiegamy z Lenką z gabinetu.
- Co się dzieje? Dlaczego pan tak ciągnie to dziecko!- wołam widząc mężczyznę szarpiącego się z ośmioletnim chłopcem.
- Narzeka, że boli go ząb, a nie chce iść do dentysty, ale ja mu pokażę kto tu rządzi- wykrzykuje tatuś i dalej na siłę wciąga chłopca w głąb poczekalni.
- Ale to nie jest metoda- stanęłam między chłopcem a ojcem dziecka, a mały szybko ukrył się za mnie- muszę z panem chwilę porozmawiać! Jak masz na imię?- zwróciłam się do małego.
- Sebastian- szlochając odpowiedział chłopiec
- Usiądź tu na chwilkę, tata zaraz wróci- powiedziałam wskazując miejsce dziecku.
    Mały uspokoił się trochę, a ja, za drzwiami gabinetu, przeprowadziłam krótką rozmowę z ojcem Sebastiana. Przekonałam tatę chłopca do współpracy. Potem zaprosiłam do gabinetu dziecko. Weszło niechętnie.
- Sebastianie, nikt tu niczego nie będzie tobie robił na siłę, wbrew twojej woli. Chcę tylko z Tobą porozmawiać- zaczęłam nawiązywać kontakt z dzieckiem.
- Ale ja się boję- powtarzał, jak mantrę malec.
- Wiem. I dlatego najpierw porozmawiamy.
    Dowiedziałam się czego Sebastian boi się najbardziej, potem zapoznałam go z topografią gabinetu, na końcu tego spotkania „pofruwaliśmy” na fotelu i co najważniejsze chłopiec pokazał mi ten bolący ząb. Na szczęście to nic poważnego, więc mogliśmy pracę nad zębem odłożyć do następnej wizyty. Istotne jest to, że rodzic Sebastiana nie przeszkadzał nam w nawiązaniu bliskich relacji i wykazał się godną podziwu cierpliwością. Następna wizyta przebiegała już idealnie, od samego wejścia Sebastiana do poczekalni, aż do jego wyjścia z gabinetu. Mnie spotkała nagroda, słowa, którymi obdarował mnie chłopiec, gdy skończyliśmy zabieg:
- Ale jazda! To wcale nie było straszne. Było „zajefajnie”. Nawet mi się spodobało...- Sebastian mówił to ze zdziwieniem.
    Dla mnie najistotniejszy był fakt, że opanowaliśmy z dzieckiem jego strach, bo z dziećmi trzeba dużo rozmawiać, a przede wszystkim wiele tłumaczyć. To powinno należeć do zadań rodziców (przydałyby się szkoły dla rodziców i dziadków!), ale czasem musi to za nich zrobić dentysta. W każdym razie NIC NA SIŁĘ! Takich podobnych zdarzeń w mojej praktyce mam wiele. Wbrew woli nikt nigdy nikogo nie wyleczył. Z żadnej choroby. Przy każdej terapii musi istnieć współpraca i wzajemne zrozumienie między pacjentem a lekarzem. Powinni stanowić jedną drużynę, po tej samej stronie boiska, bo to choroba jest przeciwnikiem, którego muszą wspólnie pokonać. 


ilustracja: z reklamy oferty pracy :)

11 lutego 2011

„Perły i korale”


Pracowałyśmy „pełną parą”, telefony też były rozgrzane do czerwoności. To był wyjątkowy dzień, ruch, jak na Marszałkowskiej.
-Słucham, gabinet stomatologiczny- Lenka powtarzała to zdanie, jak mantrę- Wolniej proszę, bo nie zrozumiałam, co się stało?
-Córka włożyła coś do zęba i nie możemy tego wyjąć. Krzyczy, że boli. Czy możemy przyjechać?- wreszcie asystentka usłyszała i zrozumiała.
-Ile dziecko ma lat?
-Pięć.
-Tak, proszę przyjechać zaraz, przyjmiemy poza kolejnością- uspokoiła matkę Lenka.
Nie minęło dwadzieścia minut i weszły do gabinetu. Mała Natalka z mamą. Dziecko było niespokojne. Miałam wrażenie, że z trudem oddycha przez nos. Natalka siadła na fotelu. Porozmawiałyśmy chwilkę i zobaczyłam ząbka. Mleczna piątka z dużą dziurą, a w niej „coś” twardego i błyszczącego. Perełka? Tak. Prawdziwa perła. Okazało się, że to z oczka maminego pierścionka.
-Bawiłaś się w perłopława? Udawałaś muszelkę, ze skarbem w środku?- zapytałam, gdy było już po zabiegu i „klejnot” został odzyskany, a dziurka w zębie zaleczona.
-Ja się przyozdabiałam- odpowiedziała dziewczynka ale jej głos brzmiał dziwnie. Jakby miała katar. Przyjrzałam się małej. Z noska wystawała jakaś nitka.
-Pozwolisz mi zobaczyć?- zapytałam dziecko
-Mhmm...-twierdząco pokiwała głową Natalka
-Co to jest?- wyglądało przerażająco, jak pasmo wybarwionych kolonii bakterii. Pociągnęłam delikatnie, a z noska dziecka zaczął wysuwać się sznureczek z drobniutkimi, czerwonymi kuleczkami.
- Rany! Moje koraliki!- wykrzyknęła mama dziewczynki- a ja ich szukałam!
-Od dawna?- zapytałam
-Jakieś dwa dni temu- odpowiedziała przerażona kobieta.
-Chyba wszystko wyjęłam, ale zalecam kontrolę u laryngologa. Trzeba sprawdzić, czy nic nie zostało. Ja nie mam narzędzi, żeby głębiej zajrzeć.
Gdzie jeszcze się przyozdabiałaś Natalko?- zwróciłam się do dziecka, bo licho wie, gdzie jeszcze i co włożyła- I czy słyszysz mnie dobrze?
-Dobrze słyszę, w uchu miałam kolczyk, ale nie chciał się trzymać- rezolutnie zakomunikowała dziewczynka.
-Natalko! Ozdób się nigdzie nie wkłada, nosi się je na wierzchu- próbowałam wyjaśnić małej, by nie robiła takich rzeczy nigdy więcej.
-A ja widziałam, że jedna pani w rekramie miała ozdoby i w nosie i w pępku...
Matka dziewczynki zaniemówiła i ja chyba zbladłam nieco. „Rekrama” potęgą jest i basta!

10 lutego 2011

„Wspomnień czar. Spotkanie.”



    Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek... To stara prawda. Muszę jednak z opowieścią powędrować w odległą dla mnie przeszłość. Brać studencka, jak się postarała, miała naprawdę długie wakacje. I tak co roku. Egzaminy zdane w "przedterminach" i można ruszać w drogę już w czerwcu. Cztery miesiące wolności. Z przyjaciółmi braliśmy plecaki, namioty i urządzaliśmy sami sobie wędrowny obóz po Polsce. W tamtych czasach „nie wypuszczano” tak łatwo za granicę. Pozostawało zwiedzanie własnej ojczyzny. Dobrze, że chociaż tutaj, z województwa do województwa można się było przemieszczać bez większych trudności. Trochę „na stopa”, trochę pieszo, część trasy pociągami. Przemierzyliśmy tym sposobem wszystkie góry od Karkonoszy, przez Pieniny i Tatry do Bieszczad. Odwiedziliśmy Góry Świętokrzyskie. Pomorze też całe, od Świnoujścia po Krynicę Morską. Nasz kraj jest przepiękny. Pola, lasy, łąki, góry, morze, święte gaje, dzikie polany, stare dworki i zamczyska tajemnicze. Jest co podziwiać. Najwięcej jednak przygód przeżyliśmy na Mazurach. Nie sposób wymieniać wszystkie miejscowości i jeziora, nad którymi biwakowaliśmy, zawsze po kilka dni.           
     Pamiętam, jak zajechaliśmy, jednego roku, nad jezioro Drwęckie. Był wieczór. Wtedy namioty rozbijało się na tzw. „dzikich campingach”. Na jednym z nich byli już młodzi turyści, którzy właśnie siedzieli przy ognisku. Pomogli nam się rozbić i zaprosili do kręgu przy ogniu. Gitary sączyły dźwięki, a śpiewom i rozmowom nie było końca. Przy rozstaniu wymieniliśmy się adresami, by przesłać sobie wzajemnie zdjęcia robione w czasie tego trzydniowego postoju. My mieszkaliśmy w dużym akademickim mieście, nasi nowi znajomi w małym miasteczku, nazwijmy je tu Starym Miasteczkiem. Po wakacjach wróciliśmy do domu i na uczelnię. Oczywiście przesłaliśmy sobie udane fotki. Studia. Potem kolejne wakacje i nowe przygody. Życie toczyło się szybkim tempem, nie było czasu na wspomnienia. Po studiach, praca. Nie będę tu opowiadała o przyczynach decyzji wyprowadzenia się z rodzinnego miasta, bo to długa i skomplikowana historia. Los chciał, abym znalazła się właśnie w Starym Miasteczku. Właściwie ta nazwa niczego mi jeszcze nie przypomniała. 
     Pracowałam już ładnych kilka lat, gdy w drzwiach gabinetu stanął człowiek. Oboje mieliśmy wrażenie, że się znamy. Nie potrafiliśmy sobie przypomnieć skąd. Gdy tamtego dnia wróciłam do domu zaczęłam przeglądać albumy. To było dziwne. Coś mi kazało. Szukałam, sama nie wiedząc czego i nagle... nagle TO ZDJĘCIE przywołało wspomnienia. Już wiedziałam skąd znam tego człowieka. Zabawne, ale i jemu nie dało nasze spotkanie spokoju i zrobił dokładnie to, co ja. Odnalazł fotografie. Na kolejnej wizycie już wiedzieliśmy, że znamy się od lat. Wspominaliśmy tamto ognisko, piękne mazurskie jeziora. Przywołaliśmy we wspomnieniach klimat tamtych lat. Wizyta długą była, a pacjent stwierdził, że dzięki tym mazurskim reminiscencjom zupełnie bezstresowa. Nigdy nie przeczuwaliśmy, że los znowu nas postawi na tej samej drodze.

09 lutego 2011

"Esteta"




   Cieszę się bardzo, gdy ludzie o swoje zęby dbają. Rośnie moje serce, gdy widzę, że pacjentom zależy. Niestety niektórym zależy „za bardzo”, nazwałabym to maniactwem, wręcz paranoją. Od lat jest moim pacjentem. Dbałam o jego zęby, gdy był dzieckiem. Nauczyłam go podstawowych zasad higieny, leczyliśmy każdy najdrobniejszy ubytek. I potem, gdy był szalonym młodzieńcem. I w wieku dojrzałym też, bo obecnie dobiega już czterdziestki. I to chyba o tę zbliżającą się czterdziestkę chodzi. Przez te wszystkie lata nie stracił ani jednego zęba. Ostro walczyliśmy o wszystkie. W dużej części to zasługa pana Mariusza, bo utrzymywał nienaganną higienę, regularnie przychodził na kontrole. Co pewien czas czyściliśmy je profesjonalnie. Jego zęby są piękne, więc trudno mi było zrozumieć, gdy na ostatniej z wizyt powiedział:
-Pani doktor, chcę zrobić coś z tymi zębami.
-To znaczy, co? Nie rozumiem.- odparłam zaskoczona
-Może by je tak czymś pokryć?- zawiesił głos i czekał, co ja na to.
-Wszystko można, tylko po co? Dlaczego? I czym pan chce je pokrywać?- zapytałam
-Myślałem, że mi pani coś doradzi, bo tyle ciekawych rzeczy jest w internecie, mówią o tym w TV i piszą w gazetach. Moje zęby wydają mi się takie „zużyte”. Może jakieś korony estetyczne, czy jak to się tam nazywa?- pacjent, głosem dziecka proszącego o zabawkę, próbował mnie nakłonić do działania.
-Panie Mariuszu, znamy się od dawna, ma pan piękne, zdrowe, o nienagannym kolorze swoje naturalne zęby. Chce sobie pan je zepsuć? Licówki, korony wymagają zniszczenia własnego szkliwa, zęby są szlifowane. Rozumiałabym taką decyzję, gdyby pana zęby były trwale przebarwione, martwe, połamane, mocno starte, gdyby pan miał jakiś dziwny kolor, jakieś braki do uzupełnienia, ale tak?
- Ale ja bardzo panią proszę, niech mi to pani zrobi!- nie dawał za wygraną- Takie zęby jak na tym obrazku! Takie chcę!
Wyjął z kieszeni i pokazał mi, wycięte z jakiejś kolorowej gazety, reklamy licówek porcelanowych.
Uparł się jak osioł. Chce i już, bo widzi, że jego uśmiech jest „stary”, tak to określił.
-Niejeden dwudziestolatek pozazdrościłby panu takich zębów. To pana mogliby fotografować jako wzór idealnego uzębienia. Nie wykonam tego zabiegu. Jeżeli pan chce, proszę poszukać innego dentysty. Znajdzie pan wielu takich, co podejmą się tego zadania na życzenie pacjenta. Wszak będą dbali o pana zdrowie psychiczne i swoją kieszeń, spełnią marzenia o „uśmiechu z obrazka”. Proszę tylko pamiętać, że już żadna siła nie wróci panu własnych, zdrowych zębów.- Byłam wściekła, na siebie, że nie umiałam go przekonać, by głupot nie robił. Z drugiej strony, przecież to nie jest dziecko, tylko dojrzały mężczyzna- esteta. 


Ps. Na zdjęciu "wiosenny most", po którym można przejść. 
I tylko takich wszystkim na drodze życzę. Bardziej dociekliwi  i o mocnych nerwach mogą wrzucić sobie w grafikę Google hasło: most protetyczny. Tam też obejrzycie sobie, jak wyglądają zęby oszlifowane.

08 lutego 2011

„Pechowiec”



    Tego dnia był prawdziwy „młyn”. Pacjenci zapisani dopisywali w stu procentach, nikt nie odwołał wizyty, nikt nie przekładał. Do tego jeszcze przychodzili pacjenci z bólami i różnymi losowymi przypadkami.
-Następny proszę- wołała Lenka- O! To znowu pan? Co się tym razem wydarzyło? I z nogą coś nie tak?
Spojrzałam zdziwiona kogo tak Lenka wita. Mogłam się domyślić. To pan Arek, ostatnio nasz stały bywalec, chociaż nigdy nie jest umówiony. Dlaczego się nie umawia? Bo prześladuje go pech prawdziwy. Wręcz niewiarygodny. Pomyślałam od razu o mojej przyjaciółce, której także nie opuszczają przypadki. On ma to samo! Uwzięło się licho na niego. To już czwarty raz w ciągu ostatnich kilku tygodni. Pierwszy raz zdarzył się w Sylwestra. Szaleńcza zabawa, trochę alkoholu i upadek nieszczęśliwy. Zęby wbiły się w twarde podłokietniki fotela i część górnej jedynki w tym fotelu została. Wtedy szybko odbudowaliśmy zęba. Nie minęły trzy tygodnie i pan Arek znów do nas zawitał. Ślizgawica. Upadł i zarył zębami w lód. No pech! Nie dość, że odskoczyła odbudowa jedynki, to i dwójka obok uległa tym razem złamaniu. Na szczęście ponownie udało się odbudować te zęby. Parę dni potem jechał z kolegą samochodem, poślizg, samochód w rowie, kolega złamana ręka, a pan Arek... jak zwykle, złamane zęby. Teraz już na tyle poważnie, że zaczęłam zastanawiać się nad uzupełnieniem protetycznym koronami. Wstępnie zabezpieczyłam. I dobrze, że nie zdążyłam jeszcze nic zrobić, bo teraz usłyszałam kolejną niesamowitą, czwartą już opowieść.
- Poszedłem na zabawę karnawałową- odrobinę sepleniąc snuł historię pacjent- bawiliśmy się świetnie, parkiet doskonały. Tańcom nie było końca, trochę alkoholu też było i potłuczone szkło. Ja to mam pecha. Około północy stąpnąłem na coś i poczułem okrutny ból, odskoczyłem i wpadłem na innego mężczyznę, ten odruchowo zastawił się łokciem i ...po moich zębach. Jeden wyleciał cały z korzeniem i nie mogliśmy go znaleźć.
- No, teraz to szykować się już do mostu będziemy- zawyrokowałam, gdy obejrzałam to pobojowisko w buzi- chyba nic więcej się panu nie wydarzy? A co z nogą?
- Z zabawy prosto na pogotowie trafiłem. Nadepnąłem na sterczącą nóżkę potłuczonego kieliszka. Przebiła but i moją stopę na wylot.- kontynuował pan Arek- powiedzieli na pogotowiu, że nigdy by w to nie uwierzyli, gdyby nie zobaczyli. Musieli szkło i z buta i nogi wyciągać, bo inaczej nie zdjęliby kamasza.
- Mam cichą nadzieję, że pana pech się już skończył, bo aż się boję robić cokolwiek u pana- powiedziałam z troską w głosie.
Umówiliśmy się na kolejne wizyty. Mam nadzieję, że kontynuacji tego horroru nie będzie. Jestem dobrej myśli.

Ps. Te śliczne kocięta nie przynoszą pecha, tylko radość!

07 lutego 2011

„Figlarz”



     Na pierwszej wizycie ustaliłam z pacjentem plan leczenia i harmonogram dalszych spotkań. Jedno z nich miało być dwu-, trzygodzinne. Podczas tej dłuższej wizyty telefon pacjenta odzywał się co chwilę. Zaproponowałam, by oddzwonił i poinformował, że skontaktuje się później, gdy będzie już po wszystkich zabiegach. Pacjent uśmiechnął się na to i stwierdził, że to żona albo córka i wiedzą gdzie on jest, i nie rozumie dlaczego tak „upierdliwie” wydzwaniają. 
      Pracowałam więc dalej, już nie zważając na uporczywie terkoczący telefon. Po zabiegu umówiliśmy się na kolejną, kończącą leczenie i zdecydowanie krótszą wizytę. Pacjent wyszedł, a ja szykowałam się do wyjścia z gabinetu, gdy znów się odezwał, tym razem mój telefon.
-Pani doktor, co się stało mojemu mężowi?- usłyszałam zdenerwowany głos kobiety, żony pacjenta, który właśnie opuścił gabinet- dzwonił do córki, że jest na pogotowiu. Zatelefonowałam tam,- kontynuowała- ale nie chcą mi udzielić informacji. Mówią, że nikt taki u nich nie figuruje. 
O której mój mąż od pani wyszedł?
-Doprawdy nie mam pojęcia, co się mogło stać?- odpowiedziałam zaskoczona takim rozwojem wypadków- wyszedł ode mnie jakieś 5-10 minut temu. Uprzedzałam go, że wizyta ta będzie długa. Nic pani mąż nie powiedział? Wyszedł naprawdę przed chwilą. W takim czasie nie zdążyłby dojść nawet do ulicy, a miałby już znaleźć się na pogotowiu, w zupełnie innej części miasta? Opuszczał gabinet w dobrej kondycji i fizycznej i psychicznej.- uspakajałam roztrzęsioną kobietę
-O! To ja chyba wiem, co się stało- tajemniczo powiedziała żona pacjenta i groźnie dodała- już ja mu przygotuję powitanie.
- I tak, bardzo panią proszę, o informację, jak się ta zagadka wyjaśni, bo będę się martwiła.
- Nie ma sprawy, zadzwonię do pani.- obiecała
Moja wyobraźnia jednak nie dała mi spokoju. Zaczęłam się denerwować na serio, że może zasłabł gdzieś po drodze. Ale wtedy nie dzwoniłby do córki. No w każdym razie nie sam, osobiście. To ktoś powinien zawiadamiać córkę i żonę. Co on kombinuje? A może rzeczywiście coś się poważnego stało? Ale w tak krótkim czasie? Rozmawiałam sama z sobą wypowiadając argumenty i kontrargumenty...
Z transu wyrwał mnie znów telefon.
-Mąż już jest w domu- usłyszałam znajomy głos- dostał za swoje, szczotką przez plecy, a pani doktor dołoży figlarzowi jeszcze, jak przyjdzie do pani na wizytę.
-Całe szczęście, że się znalazł, cieszę się, że dotarł- z ulgą odetchnęłam- ale o co chodziło z tym pogotowiem?
-Był na nas zły, że tak wydzwaniałyśmy, ale nie powiedział, że to będzie tak długo, więc się martwiłyśmy. Postanowił zrobić nam numer. Postawiłam pół miasta na nogi, by go szukali. Ależ jestem na niego wściekła! Wariata ze mnie zrobił. Zasłużył na tę szczotę!
      Tak! Zdecydowanie przesadził z tymi żartami. 
Teraz nie tylko buzia go boli, bo długo otwarta być musiała, 
ale i plecy jako skutek uboczny żartów- pomyślałam- ot, pofiglował.

06 lutego 2011

„Cynk, cynkowanie... Wahadło?”



   Ileż znaczeń ma to słowo! Cynk, to pierwiastek chemiczny. Jego związki wykorzystywane są w stomatologii. Cynkowanie oznacza pokrywanie, obtaczanie, powlekanie. Cynk można komuś dawać, czyli powiadamiać i informować, lub od kogoś dostawać cynk, co może oznaczać ostrzeżenie lub cenną wiadomość. Cynk może też, w dzisiejszym świecie, oznaczać krótki sygnał telefoniczny, który wysyłamy bliskiej osobie, a taki sugerować może wszystko, w zależności od tego, jak się umówiliśmy. Problem w tym, że z nikim tego dnia na „cynkowanie” nie byłam umówiona. Lenka też nie. Od rana telefon wariował. Były normalne połączenia, a między nimi, co pewien czas odzywał się dźwięk dzwonka pojedynczo- jeden sygnał i koniec. Znów zamigało nieodebrane połączenie. Ciągle ten sam numer. Lenka próbowała odebrać, ale nigdy nie zdążała. Zaczęłyśmy podejrzewać, że albo ktoś próbuje się dodzwonić rzeczywiście, albo... robi sobie żarty. Denerwujące. Postanowiłyśmy „odcynkować”, tak kilka razy, by ten ktoś dowcipny odczuł na własnej skórze, to co my. Na chwilę pomogło, ale po kolejnej godzinie znów się zaczęło. Dzieci się bawią, czy co? Po raz kolejny Lenka odpowiedziała serią „cynków”. A potem chodziła ze słuchawką w ręku, by natychmiast odebrać, gdy zadzwoni „znany już nam numer”. Zadzwonił.
-Gabinet stomatologiczny, słucham- odezwała się szybko asystentka
-Pani dzwoniła do mnie?- usłyszała pytanie Lenka
-Tak, bo pan dzwonił do nas wielokrotnie. W jakim celu?- odpowiedziała pytaniem
-Chciałem, by pani do mnie zadzwoniła- odparł mężczyzna- mam zamiar umówić się na wizytę.
-Bardzo proszę. Jakie godziny panu odpowiadają?
-Obojętne.
Lenka podała datę i godzinę wizyty. Długo rozmyślałyśmy o tych podchodach. Chciał zaoszczędzić na połączeniu, czy może nie był zdecydowany jeszcze na wizytę, a „cynki” oznaczały wahanie pacjenta? Co to za nowe sposoby i techniki umawiania się na spotkania? Do tej pory nie rozwiązałyśmy tej zagadki, bo pan nie pojawił się na wizycie. Dobrze, że chociaż przestał się już wahać.

ilustracja:
http://www.focus.pl/images/0806/pics/DSC_0596_232833bfbe.jpg

05 lutego 2011

„Przerywnik”


   Muszę wrócić do „nastroju” tego bloga, bo ostatni post był ciut za poważny. Przepraszam, ale mnie poniosło, bo z wybielaniem wariactwo się dzieje. Każdy, czy się nadaje czy nie, chce być wybielony. Od A do Z. Rozumiem to, bo ludzie chcą mieć piękne charaktery i też śliczny uśmiech, ale żeby tak wszyscy jednakowy? Rany, nudne to będzie:
-Dzień dobry, pani Prochaska- strzela uśmiech, typu hollywood, sąsiadka
-A witam, witam panią, pani Janeckova- odpowiada identycznym hollywoodem- co tam słychać na drugim piętrze?
-A Novakowa zęby sobie wybieliła, ale ma plamy, biedaczka- znów się szczerzy Prochaska- A widziała pani Kluczika? Ten to wybielił się cały!
Koniec! Czas na przerywnik.
Też na temat, czyli z medycznego podwórka, na wesoło, i przy muzyce.




Profesor anatomii często bywał roztargniony. Pewnego dnia miał wykład z budowy anatomicznej małych zwierząt.
-Przyniosłem spreparowaną żabę, żeby państwu pokazać- zwrócił się do studentów i zaczął przeszukiwać swoją teczkę. Wyjął małą paczuszkę, ale gdy ją otworzył, zobaczył w środku dwie kanapki.
-Dziwne- odezwał się- byłem pewien, że zjadłem kanapki, ale wobec tego gdzie jest żaba?
#
An anatomy professor was often absent-minded. One day he was lecturing on the anatomy of small animals.
-I`ve brought a dissected frog to show you- he said to his students, and began to search his briefcase. He took out a small parcel, but when he opened it, he saw that there were two sandwiches in it.
-That`s strange- he said- I was sure I had eaten my sandwiches, but then, where is the frog?

- - -

-Panie doktorze- odezwała się tęga, mocno umalowana dama, wchodząc do pokoju.- Chciałabym, żeby pan powiedział, co jest ze mną nie w porządku.
-No cóż, po pierwsze jest pani zbyt tęga, po drugie, należy używać mniej kosmetyków, a po trzecie jestem nauczycielem. Lekarz przyjmuje piętro wyżej.
#
-Doctor- said a stout lady with a lot of make-up on her face, as she came into the room.- I want you to tell me what`s wrong with me.
Well, first, you are too stout, second, you should use less make-up on your face, and third, I`m a teacher. The doctor is on the next floor.

- - -

-Panie doktorze, jeśli coś mi jest, proszę mnie nie straszyć, używając naukowej nazwy choroby.
-W porządku. Nic panu nie jest. Jest pan po prostu leniwy.
-Dziękuję panie doktorze. A teraz, czy zechciałby pan podać mi tę naukową nazwę, bym mógł powtórzyć żonie.
#
-Doctor,if there`s anything the matter with me, don`t frighten me by giving it a scientific name, please.
-All right. There`s nothing the matter with you. You`re just lazy.
-Thank you doctor. And now would you mind giving me a scientific name for it to tell my wife.

I jedna złota myśl na dziś:

„Dziś jest pierwszy dzień reszty twojego życia, więc świętuj go!”
„Today is the first day of the rest of your life- celebrate now!”

04 lutego 2011

„Bielból”



  Tym razem będzie na poważnie. O bieli można mówić bez końca, aż nie spadnie bielmo z oczu. O bólu też. A BIELBÓL to szczególny ból na biel. Nie wszystko, co jest modne, jest zdrowe. Niektórzy przekonują się o tym na własnej skórze. Śnieżna biel to nie jest naturalny kolor zębów. Często mamy złudzenia optyczne. Naturalne, najzdrowsze i najmocniejsze zęby mają kolor kości słoniowej. Wybielanie to chemia działająca na nasz organizm. Wybielane zęby wyglądają sztucznie i martwo, często wcale „nie twarzowo”, ale o gustach nie będziemy tutaj rozmawiać, bo są tacy, którym się to podoba i to bardzo.

-Pani doktor, niech mi pani pomoże- wyszeptała pacjentka wchodząc do gabinetu- Wszyscy mnie odsyłają. Wiem, jestem sama sobie winna. Ale ból jest przeokropny.
-Spokojnie. Proszę na fotel i proszę opowiedzieć wszystko po kolei.
-Byłam u pani dwa lata temu. Ostrzegała mnie pani, że moje zęby się nie nadają, ale ja nie posłuchałam, a teraz już nie mogę z bólu. Nie jem, nie piję. Chyba umrę. Nawet w pomieszczeniu ledwo otwieram usta, bo wchodzące powietrze wywołuje przeszywający ból. A tak chciałam mieć piękne, białe zęby.- kobieta mówiła ze łzami w oczach. 
-Przesadziła pani?- rzuciłam mimochodem.
-Tak. Za mocne środki, za długo, kilka jednocześnie, bo chciałam szybkich efektów. I nie przyjęłam do wiadomości tego, co pani mówiła o moich zębach, że są słabe, że najpierw powinno się je wzmocnić.
   Zbadałam. Dziąsła w ostrym stanie zapalnym. Szkliwo zębów całkowicie zniszczone. Wypełnienia popękane. Niektóre zęby pokruszone, bardzo żółte, inne całe w plamach. Rzeczywiście stan bardzo poważny. Dwa zęby zmartwiały.
No cóż. Pomogłam w bólu. Opracowałyśmy z pacjentką dalszy plan leczenia. Pomyślałam też, że chyba warto o tym napisać, bo ta pacjentka nie jest jednym jedynym przypadkiem. Niestety nic tu wesołego nie będzie, same smutne refleksje.
   Pierwsza to taka, że każda przesada szkodzi. A przecież zębom tak niewiele trzeba, żeby były zdrowe i ładnie wyglądały. Wystarczy codziennie, po każdym posiłku dokładnie je czyścić, stosować zrównoważoną dietę, regularnie kontrolować zęby u dentysty. No i przemyśleć stosowanie używek (tytoń, kawa).
Druga refleksja: nie słuchamy dobrych rad. Bierzemy do serca tylko te, które współgrają z naszymi oczekiwaniami. O co chodzi? Nie wszystkie zęby nadają się do wybielania. Żeby wybielać zęby, muszą być one mocne i zdrowe! Nie przyjmujemy takiej wiadomości od dentysty, bo chcemy mieć „hollywood” w buzi i za wszelką cenę (nawet okropnych fizycznych katuszy) wyglądać na trzydzieści lat młodziej. Trzecia myśl, to taka, że potem przestajemy się uśmiechać, bo uśmiech kojarzy się z bólem.
Pewnie ciekawi jesteście kto nie powinien sobie wybielać zębów? Choć nie prowadzę tutaj żadnego poradnika, to zrobię wyjątek tym razem. Głównie dlatego, że trudno walczy się z „bielbólem”. Przeciwwskazaniami do stosowania środków wybielających są: wiek pacjenta poniżej 16-ego roku życia, osoby cierpiące na alergię, chorobę Parkinsona czy epilepsję, kobiety ciężarne i karmiące, a także osoby, które mają:
-próchnicę (czyli „dziury” w zębach), uszkodzone szkliwo
-duże i dużo wypełnień, wypełnienia z amalgamatu, wypełnienia, które nie są szczelne
-parodontozę i odsłonięte szyjki i korzenie zębów
-nałogowi palacze (tu wybielanie mija się z celem)
-nadwrażliwość zębów
Nie wspomniałam o tych wszystkich, którzy mają alergię na mycie zębów w ogóle!

Trzeba jeszcze wiedzieć i to, że po wybielaniu mogą wystąpić niepożądane skutki, takie jak silna nadwrażliwość, ból, podrażnienia śluzówki, alergia na wybielacze, owrzodzenia gardła, bóle głowy, mrowienia, bóle stawów szczęki i jeszcze wiele innych. Z pewnością przed wybielaniem zostaliście o tym poinformowani, ale nie zwróciliście na to uwagi, bo to było napisane małym druczkiem (albo dentysta podawał tyle różnych informacji, że te wiadomości akurat umknęły) i słowo „mogą” jest magiczne, ponieważ oznacza, że „nie muszą”.
   Po wybielaniu też wiele wypełnień nadaje się natychmiast do wymiany, bo wypełnienia mogą zmienić barwę, stać się chropowate i popękane, a poza tym już nie będą koloru wybielonego zęba. Warto wiedzieć, że białe plamy na szkliwie będą jeszcze bielsze, brązowe przebarwienia często powracają, a zęby, w których mineralizacja w okresie rozwoju została zaburzona lekami nigdy nie zostaną całkowicie wybielone i przebarwienia pozostaną widoczne.
Media przeróżne zachęcają do wybielania, tylko jakoś cicho jest o ubocznych skutkach i uciążliwościach po zabiegu, tak jakby ich wcale nie było.
Pozostaje nam wtedy tylko „bielból” i plucie sobie w brodę.