Pewien temat opracowałam już bardzo dawno temu. Przed jego publikacją powstrzymywało mnie stare polskie porzekadło: „nie wywołuj wilka z lasu”. Niech sobie w tym lesie siedzi. Postawa Japończyków, którzy zachowują zimną krew w skrajnych sytuacjach, takich nie do przewidzenia, bardzo mi zaimponowała. Też chciałabym tak umieć (ja tu o tej „zimnej krwi”). Trudno porównywać tsunami i trzęsienia ziemi do stanów nagłych w gabinecie, ale wierzcie mi, że dla lekarza czy pacjenta, który właśnie traci przytomność albo mdleje, jest to także skrajne, graniczne wydarzenie. Każdy lekarz teoretycznie jest przygotowany na to, by udzielić odpowiedniej pomocy medycznej. I jej udziela, gdy jest konieczna. Najczęściej z takimi stanami stykają się lekarze ratownictwa medycznego, lekarze oddziałów intensywnej opieki medycznej, anestezjolodzy, chirurdzy- to właściwie jest ich chleb powszedni. W innych specjalnościach o wiele rzadziej zdarzają się nagłe stany. Stomatolodzy spotykają się głównie z omdleniami, ale bywają też poważniejsze sytuacje.
W swojej zawodowej karierze miałam dwa takie przypadki. Jeden trafił mi się na samym początku mojej przygody ze stomatologią, jakieś dwadzieścia pięć lat temu. Był jak prawdziwy chrzest, a ja byłam mokrusieńka. Pamiętam to jednak tak, jakby to było wczoraj. Był dzień wolny od pracy. Do mieszkania trafił mężczyzna, który poprosił mnie o pomoc. Byłam umówiona z koleżanką, ale szybko zawiadomiłam ją, że spóźnię się trochę. Poszliśmy do gabinetu. Jak zwykle wykonałam badanie stomatologiczne, postawiłam diagnozę: ząb do usunięcia. Przeprowadziłam rutynowy wywiad, znieczuliłam. Nic się nie działo złego. Usunęłam zęba. Wyszedł jak z masła. Sięgnęłam po tampony. Sama byłam, więc nie miał mi ich kto podać. Gdy odwróciłam się do pacjenta ze zdziwieniem stwierdziłam, że nie ma go na fotelu. To były ułamki sekund. Pacjent leżał na podłodze. Zsunął się z fotela. Natychmiast przystąpiłam do wszystkich koniecznych czynności i dodatkowo zaczęłam się modlić o to, by ktoś, chociaż przypadkiem, zajrzał do gabinetu, bo byłam tam sama z nieprzytomnym pacjentem. Wybór trudny. Być przy nim, czy przerwać czynności i biec po pomoc. Właśnie biec, bo komórek wtedy nie było! Stacjonarne telefony mieli zakładać na osiedlu dopiero za kilka miesięcy. W pobliżu gabinetu stała tylko budka telefoniczna. Co mówi na to Hipokrates? Nie wiem, czy przewidywał takie sytuacje. Opatrzność jednak czuwała nade mną, koleżanka zaniepokojona moją długą nieobecnością zajrzała do gabinetu. Zostałam przy pacjencie, a ona dzwoniła z budki na Pogotowie Ratunkowe. Działałam jak maszyna. Wykonywałam czynności automatycznie, jednak nie nazwałabym tego „zimną krwią”, myślałam, że serce wyskoczy ze mnie i stanie obok. Pacjent zdążył odzyskać przytomność nim pomoc przybyła, ze mnie lały się siódme poty. Dobrze, że zawału nie dostałam. Czy to był pech, czy szczęście?
Wszystko to stało się przez jedną małą kroplę krwi na języku! Pacjent miał „hobby”. Zawsze „robił odjazd”, gdy zobaczył lub poczuł krew. Niestety nie poinformował mnie o tym wcześniej, nie uprzedził. Dostałam pierwszą lekcję. Już nigdy potem nie pracowałam sama. Zawsze towarzyszyła mi asystentka. No i założyli telefony! A teraz na szczęście są komórki.
ufffffffffffffffffffffffffff....
OdpowiedzUsuńto należy mówić takie rzeczy?
zemdlałam na pobieraniu krwi, coś z tą krwią jest, ja nie rozumiem, przecież to nic nie znacząca ilość, a dlaczego on mdlał od smaku krwi?
Mary, może Twoja postawa zmieni mi to, co w strasznej traumie dowiedziałam się o lekarzach, zmienia!!!!
dziękuję Ci bardzo
Signe: on mdlał nawet wtedy, gdy zaciął się w palec. Krew czyni takie cuda, że niektórzy mdleją. W każdym zawodzie są ludzie, co uwielbiają swój fach i tacy, którzy znaleźli się w zawodzie przypadkiem (to wtedy smutne i w medycynie bardzo niewskazane!).
OdpowiedzUsuń