31 stycznia 2011

"Nieroztropny sanitariusz i oświadczyny"



   Było to lata temu, ale pamiętam to tak, jakby zdarzenia miały miejsce w zeszłym tygodniu. Kartoteki pacjentów, wraz z numerkami, były dostarczane do gabinetu przez panie rejestratorki. Zaczęłyśmy przyjęcia. Do gabinetu wszedł kolejny pacjent.
-Przyszedłem wyleczyć zęba, ale bardzo się boję. Bardzo!- zaznaczył i rzeczywiście drżał cały.
- Proszę się zrelaksować, żadnej krzywdy nie zrobimy. Dla dzielnych pacjentów mamy nagrody- zażartowałam, bo ów mężczyzna miał około czterdziestu lat i nie spodziewałam się, by jakichś podarków oczekiwał.
-Tak? To ja będę bardzo dzielny- usłyszałam w odpowiedzi.
-Zrozumiał żart- pomyślałam.
Zabieg wykonałam bez żadnych przeszkód. Gdy pacjent miał już zejść z fotela zapytał:
- A nagroda? Bo grzeczny byłem, prawda?
Zdębiałam. Pomyślałam, że facet ma olbrzymie poczucie humoru i podeszłam do lady, na której leżały plastikowe mieszadełka do różnych mas. Wzięłam parę sztuk i podałam pacjentowi.
-Proszę, może przydadzą się na coś- rzekłam z uśmiechem, ale reakcja mężczyzny znów mnie zaskoczyła.
-Jakie piękne patyczki. Dziękuję!- wołał zachwycony. Tym razem pomyślałam, że jajcarz z niego doskonały.
-Żartowniś z pana – dodałam. Pacjent wyszedł i wtedy w drzwiach stanął młody sanitariusz ze szpitala psychiatrycznego, skąd czasem przywożono nam pacjentów do leczenia. Podał mi kartę informacyjną człowieka, który właśnie wyszedł z gabinetu. Oj! Zezłościłam się wtedy na tego młodego pracownika ochrony zdrowia.
-Powinien pan wejść pierwszy i wcześniej dostarczyć mi dokumenty!
-Nie wiedziałem. Od niedawna jeżdżę z tymi pacjentami.
-Zdaje pan sobie sprawę, że naraził mnie pan na niebezpieczeństwo? Przecież, gdybym nie ciągnęła tych żartów do końca i powiedziała choremu mężczyźnie, że żadnych nagród dla niego nie mam i tylko sobie żartowałam dla rozluźnienia atmosfery, mógłby wpaść w szał i zdemolować gabinet (już raz miało takie zdarzenie miejsce w gabinecie kolegi). Mamy szczęście, że łagodnie się zachowywał i tym razem wszystko dobrze się skończyło.

   Dobrze też skończyła się inna przygoda, ta z oświadczynami w gabinecie. Chory pacjent przychodził wielokrotnie do przychodni sam, bez obstawy. Nie był groźny dla otoczenia. Po prostu żył w swoim świecie. Tym razem było inaczej. Jakby zły duch w niego wstąpił. Zamiast kwiatów były cukierki, trochę „zużyte”, ale to nie miało znaczenia. Znaczenie miał fakt, że pacjent wyznał mi miłość i oświadczył mi się. Stwierdził, że mnie nie wypuści z gabinetu, dopóki nie obiecam mu, że zostanę jego żoną. Nic dla niego nie znaczyło, że mam już męża i dzieci, i nie mogę popełnić bigamii. Na pomoc przyszli sanitariusze zaalarmowani przez asystentkę.
Z chorymi ludźmi trzeba postępować w szczególny sposób, oczywiście zależy to od schorzenia i od kondycji w jakiej znajdują się w danej chwili. Jeszcze raz przekonałam się, że informacja o zdrowiu pacjenta to podstawa.



ilustracja:
pochodzi z : http://www.zhumorem.net/page/50/

30 stycznia 2011

"Spirytysta."



     Pewnego dnia pojawił się w gabinecie. Dziwnie zaczął rozmowę.
-Byłem pod wieloma gabinetami i tu wyczułem przyjazne dusze, prądy i fluidy.- tak kontynuował swój monolog- Tu postanowiłem się leczyć. Zostanę. Pani doktor ma w sobie moc, którą pani promieniuje.
-Jak to pod gabinetami?- przerwałam mu, bo nie rozumiałam o czym mówi ten człowiek i o jakie dusze mu chodzi. Chyba odrobinę mnie przestraszył. Jaka moc? Może powinnam nad gabinetem ostrzeżenie wywiesić skoro jest jakieś promieniowanie?
-Pod drzwiami wszystkich gabinetów w mieście stałem i wyczuwałem. Tu zostaję!
-To ciekawe, co pan mówi. W czym mogę pomóc?- zapytałam, by wreszcie zaczął mówić konkretnie, jaki jest jego „zębowy” problem, wszak przyszedł do dentysty.
-O! Duży mam problem, ale czuję, że pani doktor mi ulgę przyniesie- znów zaczął zmieniać temat- bo pani, jest już na najwyższym poziomie samodoskonalenia. Pani już nie musi reinkarnować.
- Proszę na fotel, zobaczymy co da się zrobić- ucięłam, bo czułam, że muszę przerwać ten potok słów. Nawet poczułam też delikatny lęk przed pacjentem! Byłam chyba w lekkim szoku. Obejrzałam, zdiagnozowałam, wywiad był trudny, bo pacjent często zbaczał z głównego tematu (zdrowie). Zrobiliśmy plan leczenia, ustaliliśmy terminarz wizyt. Wykonałam najpilniejszy zabieg i pożegnaliśmy się.
Długo w domu myślałam o tym spotkaniu. Mężczyzna był naprawdę dziwny i dziwnie się zachowywał. Poprosiłam męża, by znalazł czas i był blisko gabinetu przy następnej wizycie tego pana. Obawiałam się. Czego? Miałam już parę razy do czynienia z osobami psychicznie chorymi. Z reguły wiedziałam, że się leczą i znając jednostkę chorobową wiedziałam, jak postępować. Tu nie mogłam „rozgryźć”: choroba czy świadome wyznawanie doktryny Hipolita Rivaila (Allan Kardec).
Kolejne wizyty przebiegały normalnie, ale na każdej dowiadywałam się od pacjenta nowych „rewelacji” na temat spirytyzmu (nie mylić ze spirytualizmem!). Poszerzałam swoją wiedzę z zakresu metafizyki. Niesamowite. Przestałam się obawiać. Przy ostatniej wizycie nawet dostałam prezent od pacjenta. Podarował mi książkę pt. „Źródło wiecznej młodości”, czyli podzielił się ze mną starą tajemnicą klasztoru na stokach Himalajów, która powinna była mnie umocnić. Zasmuciło mnie tylko jedno. Nie mam co liczyć na kolejne wcielenia (reinkarnację). Tak zakomunikował mi „mój spirytysta”. Szkoda.




ilustracja: seans spirytystyczny, który wstrząsnął światem
http://www.nieznanyswiat.pl/

29 stycznia 2011

"Sen Lenki"



   Zwykle nasi pacjenci umawiani są na godziny, nie czekają zbyt długo w kolejce przed gabinetem. Po prostu, jeżeli przychodzą na czas, to w ciągu 5-10 minut od wejścia do poczekalni są proszeni do gabinetu. Czasami jednak zdarza się „poślizg”. Głównie z powodu dodatkowych, tzw. „bólowych” pacjentów, lub gdy któryś z umówionych spóźni się mocno. Niestety, bywają też okresy, w których gabinet przeżywa prawdziwe oblężenie. Przede wszystkim przed Świętami i bardzo długimi weekendami. Uwijamy się, jak w ukropie, a i tak spóźnienie jest nawet dwugodzinne. Ludzie czekają cierpliwie, bo boją się dni wolnych. Wtedy nigdzie nie można znaleźć pomocy. Najbliższa w odległym mieście wojewódzkim. Dobrze mają mieszkańcy dużych aglomeracji. To wina złej organizacji ochrony zdrowia, ale nie o tym są opowieści z tajemniczej jamy (chociaż czasem korci mnie, by przedstawić własną koncepcję organizacji ochrony zdrowia w naszym kraju). Wróćmy więc do gabinetu. Po jednym z takich przedświątecznych okresów Lenka, wchodząc do pracy, od progu woła do mnie:
-Pani doktor, ależ miałam sen! Byle tylko się nie sprawdził, bo byłam w nim okropnie złą kobietą.
-To niemożliwe, ty jesteś aniołem Lenko- odpowiadam jej ze śmiechem- nigdy nie uwierzę w taką metamorfozę.
-Naprawdę byłam, jak wścieklica- zaczęła opowieść Lenka. -Śniło mi się, że przyjmowałyśmy bez żadnej przerwy cały dzień. Gdy już miałyśmy wychodzić po pracy do domu i otworzyłyśmy drzwi do poczekalni aż nas „zamurowało”. Była pełna poczekalnia ludzi. Nie siedzieli. Wszyscy stali upakowani, jeden obok drugiego.
-Czego chcecie, ludzie! Czyście zwariowali?- pytałam ich, a oni milczeli. Tylko tak na mnie błagalnie patrzyli. Zaczęłam krzyczeć ze złości i bezsilności:
-Czy wy myślicie, że my jesteśmy woły robocze? Ileż można pracować? Pani doktor już pada, ja też ledwie ciągnę, idźcie stąd.- A oni ani drgnęli. Dalej stali i patrzyli. Złapałam wtedy panią za rękę i szybko pociągnęłam do gabinetu. Zamknęłyśmy drzwi do poczekalni i zaczęłyśmy wychodzić cichuteńko oknem. Potem biegłyśmy jakąś leśną drogą. I pani zaczęła się unosić. A ja z panią, bo trzymała mnie pani za rękę. Leciałyśmy. To było super, chociaż bałam się bardzo. Ale ludzie z poczekalni zamienili się też w latające stwory i zaczęli nas gonić. Poczułam powiew powietrza i obudziłam się. Byłam cała spocona. Serce waliło mi jak młotem. No i pomyślałam, że dzisiaj to będzie „kanał”. Inni mają takie piękne sny, a mnie musiał się horror przyśnić.
-Sen-mara Lenko. Nie musi się ziścić- zaczęłam się śmiać- wiesz, ostatnio naprawdę dużo pracowałyśmy, stąd ten koszmar, dzisiaj powinno być już spokojniej, normalniej.
   I rzeczywiście nie było źle. Teraz, za każdym razem, gdy robi się tłok w poczekalni, obie śmiejemy się, że Lenka wyjdzie do pacjentów i wykrzyczy im, że nie jesteśmy „wołami”, bo może o tym nie wiedzą. A potem polecimy w obłoki.

28 stycznia 2011

"Ekumeniczna poczekalnia"



    Poczekalnia to szczególne miejsce. Jednym razem ciche i spokojne, innym wrze tam jak w ulu. Jest to punkt, w którym spotykają się ludzie różnych wyznań i światopoglądów. Słyszę czasem ożywione dyskusje pacjentów. Zdarza się, że obok siebie siedzą ksiądz katolicki i świadek Jehowy. Na dokładkę towarzyszy im ateista z krwi i kości. Z reguły przychodzą na wizyty o wiele wcześniej niż są faktycznie zapisani. Toczą z sobą bardzo ciekawe rozmowy, z zachowaniem wszelkich zasad savoir vivre. Tak się z sobą zaprzyjaźnili, że traktują wizyty u dentysty jako swoje miejsce spotkań. Czasem do ich dyskusji włączają się „przypadkowi” pacjenci. Istna „burza mózgów”. 
    Któregoś dnia byli sobą i tematami, które podejmowali tak zafascynowani, że z trudem „wyciągałam” ich z poczekalni do gabinetu, a rozmowy toczyły się jeszcze jakiś czas po wizycie, jakby się im nigdzie nie śpieszyło. Czasem myślę, że nasi politycy mogliby z nich brać przykład, bo te rozmowy są bardzo kulturalne i grzeczne, co nie przeszkadza im różnić się pięknie. Może kiedyś napiszę cykl opowieści pod tytułem : „A w mojej poczekalni...” Nie wiem tylko, czy będę umiała oddać ducha i atmosferę tych dysput, bo bardzo są filozoficzne. Tymczasem staram się wyłapywać wszystkie dziwne i wesołe przypadki, które się nam przytrafiły.
    Jednego dnia pewien ksiądz wikary siedział już w poczekalni, przybył na wizytę za wcześnie o jakieś 50 minut, gdy wszedł do budynku pacjent, który miał właśnie wejść do gabinetu na umówioną godzinę.
Zatroskana Lenka mnie pyta:
- Jak mam teraz poprosić tego pacjenta?
- Normalnie- nie zwróciłam uwagi na to, że Lenka ma z tym jakiś problem.
- No dobra. Spróbuję to wytłumaczyć wikaremu- odrzekła i wyszła do poczekalni
- Prosimy pana Proboszcza*- powiedziała i od razu dodała zwracając się do wikarego- bo ten pan się tak naprawdę nazywa.
- Nie ma sprawy, zwykły wikary musi ustąpić panu Proboszczowi- ze śmiechem odezwał się ksiądz.
-Dlaczego miałaś problem z poproszeniem do gabinetu pacjenta?- zapytałam Lenkę, gdy skończyłyśmy pracę.
- Obawiałam się, że ksiądz pomyśli, że żartuję sobie z niego.

*nazwisko zostało zmienione

27 stycznia 2011

"Mrówki i kleszcze oraz chochliki."


  W naszym języku słowa mają tyle znaczeń, że nic dziwnego,że często powstają nieporozumienia. Gdy dodamy do tego język gwarowy czy żargon, to wychodzi niezły bigos. Trzeba bardzo uważać na to, co(?), jak(?) i do kogo(?) się mówi. W gabinecie dodatkowo dochodzi stres i trudno jest go rozładować.
  Miałam właśnie usunąć sześciolatce mlecznego zęba. Wiadomo, że muszę znieczulić dziecko przed zabiegiem. Koniecznie należy opowiedzieć dziecku, co będzie odczuwało po podaniu środka znieczulającego. Nie wolno mówić , że nic nie będzie czuło, bo to prawdą nie jest. Dotyk, mrowienie przecież się czuje.
-Będziesz czuła takie chodzące mróweczki- mówię- ale to tak ma być!
-A czy one mnie nie zjedzą?- z niepokojem zapytała mała
-Nie...-roześmiałam się i spróbowałam inaczej określić to uczucie, które miało znieczuleniu towarzyszyć. Zabieg zakończył się sukcesem.
-To nic nie bolało, tylko te mróweczki biegały jak szalone!- stwierdziła dziewczynka schodząc już z fotela.
Roześmialiśmy się wszyscy. Że biegały mrówki, to wiadomo, ale żeby od razu "jak szalone"?
  Po chwili Lenka prosi kolejnego pacjenta. Badanie. Diagnoza. Znów będzie ekstrakcja.
-No to robimy okład z kleszczy?- pyta mnie Lenka co, w stomatologicznym żargonie oznacza usunięcie zęba.
-Niestety, musimy- odpowiadam asystentce
-Przepraszam- wtrąca pacjent- a gdzie pani doktor te kleszcze hoduje?
Patrzę na mężczyznę i zastanawiam się, czy on żartuje, czy może poważnie mnie pyta. Mina pacjenta wskazuje jednak na powagę sytuacji. Rany! Człowiek pomyślał, że mam tu jakieś żywe kleszcze w gabinecie.
- W autoklawie je trzymam- odpowiadam i z uśmiechem dodaję-to są takie narzędzia! Niech się pan nie boi, żadnych żywych "stworów" nie będzie. To nasze narzędzia mają tylko takie dziwne nazwy. Posiadamy też kozie stópki, sierpy i motyczki, mamy szczurze ogonki i jeszcze wiele śmiesznych nazw mogę wymienić.
  A chochliki? To historyjka, która wydarzyła się w zaprzyjaźnionym gabinecie. Pan doktor badał w nim dziewięcioletniego, bardzo żywego chłopca. Mały wszystkiego był ciekaw i wiercił się niespokojnie. Mama strofowała dziecko.
- Ma chochliki w oczach- rzekł pan doktor
-Jezus Maria! Co on takiego ma w oczach? To coś poważnego doktorze?- wykrzyknęła mama małego pacjenta
-Spokojnie- roześmiał się pan doktor- to tylko tak się mówi, to nie jest żadna choroba, ani wada. Raczej zaleta.

  A swoją drogą cały czas zastanawiam się jak CHOCHLIK wygląda? Czy podobny jest bardziej do Elfa czy może Gnoma? Moje dzieci (te gabinetowe) twierdzą, że Chochlik przypomina Czupurka.


ilustracja:
http://smieszne-zdjecia.panicz.com/grafika-rysunki/

26 stycznia 2011

„Olimpijskie kółka”



   Pacjent na fotelu. W poczekalni kilka osób czekających w kolejce. Spokój i cisza przerywana tylko dźwiękiem „bormaszyny”, jak pacjenci nazywają nasz sprzęt. Po chwili słyszymy w gabinecie, że poczekalnia wypełniona jest jednym wielkim chichotem.
-Ciekawa jestem dlaczego pacjentom tak wesoło?- zwracam się do Lenki
-Nie mam pojęcia- odpowiada i wygląda do poczekalni. Widzę, że cofa głowę i też ma uśmiech na twarzy.
-??? -pytam wzrokiem
-Sama pani doktor zobaczy- ledwo powstrzymując śmiech odpowiada.
Skończyłam zabieg. Mała chwila przygotowań i Lenka zaprasza następnego pacjenta.
-Pani wejdzie, my poczekamy- chórem mówią ludzie do nowo przybyłej kobiety- ta pani jest z bólem.- zwracają się do Lenki.
W drzwiach gabinetu staje pani owinięta chustą. Widać tylko oczy i odrobinę czoła z... mieniącymi się kółkami na nim. Dziwnie to wygląda. Zapraszam panią na fotel prosząc o zdjęcie chusty.
- Trochę się wstydzę- komunikuje mi pacjentka, ale się uśmiecha.
- Nie ma czego, jesteśmy tu po to, by pomóc.- odpowiadam. I moim oczom ukazują się policzki też opatrzone identycznymi kółkami, na każdym po jednym. Czoło ma tych okrągłych tworów pięć. Wyglądają jak olimpijskie kółka.
-Co się stało?- umieram z ciekawości, odrobinę domyślając się skąd te „ozdoby” na twarzy się wzięły.
-Zęby bolały, sąsiadka powiedziała, że na takie bóle dobre będą bańki i mi je postawiła. A ja się dałam na to namówić, głupia.
-I przestały boleć zęby?- pytam
-A gdzie tam. Tylko teraz dodatkowo nigdzie nie mogę się pokazać, bo... to wygląda śmiesznie.- pacjentka sama z siebie się śmieje.
-Kolorowo- dopowiadam, bo siniaki po bańkach mienią się różnymi barwami, od ciemnego fioletu przez czerwień, zieleń do żółci.
-Na ból zęba zaraz pomożemy, ale siniaki zejść będą musiały same- chyba nie pocieszyłam pacjentki. Swoją drogą to ludzie mają pomysły! Rozumiem, że wiele domowych sposobów jest skutecznych, ale takie coś?

24 stycznia 2011

"A imię jego..."



   Każdy z nas ma imię. Nie ma lepszych czy gorszych. Jedne nam się podobają bardziej, inne mniej. Różnorodność imion jest tak wielka. Od czasów serialu brazylijskiego "Niewolnica Isaura" zagościły w naszej kulturze imiona obce. To już prawie 30 lat. Przestałyśmy się dziwić, gdy zamiast Gosi, Kasi czy Marysi, Jasia, Tomka i Piotrusia przychodzi do gabinetu Rikardo, Deysi, Kewin czy Sebrjan (to ponoć wymyślone imię, które urzędnik zarejestrował, bo mama chciała Sebastiana, a tatko Jana).
Otwieram więc mój kalendarz z zapisanymi na wizytę pacjentami, rzucam okiem na zestaw osób, które przyjdą dzisiaj do gabinetu i moją uwagę przykuwa imię jednej z pacjentek- Italina. Niespotykane. Wyobraźnia zaczyna pracować. Pewnie zjawi się tu jakaś piękna, gorąca Włoszka...
Lenka prosi kolejne osoby. Wreszcie przyszła pora na panią Italinę. Nie mogłam się powstrzymać.
-Ma pani jakieś włoskie korzenie?- pytam zaciekawiona nie widząc Włoszki przed sobą. Kobieta wygląda na typową słowiańską duszę.
-Nie.- krótko i zwięźle odpowiada pani
-To kto wymyślił pani to imię?-prowadzę dalej dochodzenie i widzę, że pacjentka patrzy na mnie zdziwiona, szeroko otwartymi oczyma.
-Rodzice- znów pada lapidarna i cicha odpowiedź. Nie daję więc za wygraną i ciągnę dalej temat:
-Mama czy tata wpadł na pomysł? Bo wie pani, Italina to takie rzadkie imię...
-Ale... ja mam na imię Halina!- mówi pacjentka i patrzy na mnie, jak na wariata. Teraz ja robię głupią minę...
-To skąd takie imię wzięło się w tym kalendarzu?- i wszystkie rzucamy się do biurka, gdzie leżał nieszczęsny zeszyt, by sprawdzić, co tam rzeczywiście jest napisane.
A była Halina, tylko Lenka, albo ja, zrobiłyśmy niechcący kreseczkę na jednej z laseczek literki H. Pech chciał, że kreseczka przyczepiła się do drugiej z laseczek i zrobiła się z niej literka t. Pierwsza ,tym sposobem, zaczęła przypominać I. Taka maleńka kreseczka i tyle zmieniła.

„Romans i pewne skomplikowane sytuacje rodzinne.”



    To ostatnio chyba najczęściej używane urządzenie w gabinecie, poza oczywiście sprzętem stomatologicznym. Mam na myśli telefon. Tym razem Lenka miała zawiadomić pacjentkę o przesuniętym terminie wizyty. Numer kontaktowy podała nam na poprzedniej wizycie pacjentka.
-Dzień dobry. Dzwonię z gabinetu dr AbeCe. Czy mogę rozmawiać z panią Jadwigą?
-Witam. Tu Johny. Też chciałbym porozmawiać z panią Jadzią, ale ostatecznie mogę z panią, bo ma pani taki miły głos.- Lenka usłyszała odpowiedź rozbawionego mężczyzny.
-Nie żartuję. Poważnie, chciałabym porozmawiać z panią Jadwigą. Czy to jest nr 123456789?
-Tak. To ten numer. Ale nie ma pani Jadwigi. Jestem tylko ja,
Johny. I zapraszam panią na kawę w rekompensacie, że nie mogę dostarczyć pani Jadwigi- ciągnie rozmowę skory do żartów mężczyzna.
-Z nieznajomymi kawy nie pijam, dziękuję za dobre chęci. Dziękuję też za informację. Do widzenia.- skończyła rozmowę Lenka, ale jeszcze usłyszała odpowiedź.
-Jaka szkoda. Jak się pani zdecyduje, to proszę zadzwonić ponownie, warto.
Lenka odłożyła słuchawkę.
-Pewnie pomyślał, że podrywam go na panią Jadwigę. Phii... Jak on Johny, to ja Merylu. Trudno. Źle zapisałyśmy numer, który nam pacjentka podała- skomentowała rozmowę asystentka.
Musiałyśmy zatem znaleźć inny sposób na powiadomienie. I znalazłyśmy.
- Ale co sobie poromansowałam przez telefon, to moje- ze śmiechem podsumowała sytuację moja kochana Lenka- już czuć wiosnę w powietrzu.
    Dwa dni po telefonicznym romansie przyjmowałam dwunastoletniego chłopca. Był wieczór. Tato nastolatka nie miał czasu, by czekać. Ustaliłam z ojcem dziecka, że po skończonym zabiegu zadzwonię do niego, by odebrał Jasia z gabinetu. Zgodnie z umową wykonałam telefon. Ku mojemu zaskoczeniu usłyszałam w słuchawce kobiecy głos.
-Słucham.
-Dobry wieczór. Czy mogę rozmawiać z panem Radkiem- grzecznie zapytałam, ale z wrażenia zapomniałam się przedstawić, więc po chwili szybko dodałam- dzwonię z gabinetu, już może odebrać syna.
-Radek, jakaś kobieta mówi, że możesz syna odebrać- usłyszałam przeraźliwy krzyk w telefonie i za sekundę- Zaraz Radek podejdzie, bo nic nie wie o żadnym synu...
Zamarłam. To gdzie ja zadzwoniłam, co za diabeł sprawił, że trafiłam na...pana Radka, ale nie tego właściwego?!
-O co chodzi?- usłyszałam zdenerwowany głos mężczyzny i już wiedziałam, że to nie jest ojciec Jasia.
-Przepraszam, ale zaszła pomyłka. Chciałam dodzwonić się do pana Radosława W., ale poznaję po głosie, że połączyło mnie zupełnie z kimś innym. Jeszcze raz pana przepraszam za zamieszanie.
-Niech to pani powtórzy mojej żonie- odpowiedział pan Radek bis i oddał słuchawkę kobiecie. Nie było rady, musiałam wyjaśniać ten przedziwny zbieg okoliczności. Nie wiem do dzisiaj, czy mi pani uwierzyła. Dobrze, że Jaś pamiętał właściwy numer do taty. Zweryfikowaliśmy to, co miałam zakodowane w komórce. Jedna mała cyferka, a mogła stać się przyczyną wielkich komplikacji rodzinnych.



ilustracja: Max Ginsburg "the acceptance word"
http://www.ginsburgillustration.com

23 stycznia 2011

„Między ustami a brzegiem spluwaczki”




    Między ustami a brzegiem spluwaczki dzieje się bardzo wiele. Jaka to dziwna „machina”. Wszystko jest zautomatyzowane. Niestety, pacjenci nagminnie łapią za rurkę, z której płynie woda opłukująca brzegi, sądząc, że jest to „włącznik” kraniku pod którym stoi kubek. Zazwyczaj robią to, gdy myślą, że my tego nie widzimy. Czasem rzeczywiście nie jesteśmy w stanie zauważyć i wtedy, po włączeniu spłukiwania, woda zamiast obmywać miskę leje się na podłogę gabinetu. Przy okazji można się załapać na prysznic, bo to działa, jak trąba słonia, który w zoo oblewa podglądaczy.
     Pewnego razu zszokowała nas reakcja na hasło:
-Proszę wypłukać usta- powiedziałam i po chwili moje oczy zrobiły się okrągłe.
Pacjent, zamiast sięgnąć po kubek z wodą, schylił się nad miską spluwaczki i próbował wlać sobie wodę do ust z tej rurki do obmywania brzegów muszli.

     Wreszcie technika płukania ust. Już dawno odgrażałam się, że napiszę o tym książkę, bo bogactwo sposobów płukania i plucia jest powalające. Są odzwierciedleniem charakterów, osobowości. Mamy leniwców, którzy wodę wlewają do ust i czekają, kiedy sama wyleci. Są cholerycy, którzy płuczą głośno i zamaszyście, po czym z impetem i siłą wodospadu wypuszczają strumień wody, a wtedy Lenka odskakuje szybko, by nie zostać oplutą. Są tacy, którzy płuczą tak, jakby płukali gardło, a nie jamę ustną. Robią to z takim typowym gulgotaniem- grrr...
     Inni przypominają mi swoim pluciem babcię, która spryskiwała bieliznę przed prasowaniem, gdy żelazka miały dusze i nie posiadały jeszcze nawilżaczy. Są też fani tzw. małych kroków, czyli wypuszczają po kropelce.
    Osobną grupę stanowią dzieci. Nauczyłam się jednego. Zawsze, na pierwszej wizycie dziecka robię szczegółowy instruktaż, skąd bierze się wodę do płukania i przede wszystkim, gdzie się ją wypluwa. Przy dorosłych zakładam, że wiedzą. Ale czy na pewno? Otóż niedawno zaskoczył mnie 30-letni pacjent pytaniem:
-Gdzie mam wypluć?- Na szczęście zapytał przed nabraniem wody do ust. Inny po prostu połknął wodę, bo nie zdążyłam mu pokazać, gdzie ma się nadmiaru pozbyć. Wodnych przygód jest bez liku, bo z ust do brzegu spluwaczki wiedzie bardzo długa, najeżona przeszkodami droga.

22 stycznia 2011

„Stary niedźwiedź mocno śpi... ciii.”



    Któż z nas nie zna tej zabawy? A spać można wszędzie. Nawet na fotelu stomatologicznym. Niemożliwe? Możliwe i prawdziwe. Pewnego dnia odbudowywałam pacjentowi zęba z przodu. W trakcie zabiegu pacjent przymknął powieki. Światło lampy stomatologicznej powoduje, że wielu ludzi woli zamknąć oczy, więc mnie to nie zdziwiło, robiłam swoje. Nagle potężne chrapnięcie! Wystraszyłam się, pacjent otworzył oczy i wtedy zorientowałam się, że patrzy na mnie zaskoczony, jakby nie wiedział gdzie jest.
-Spokojnie- mówię z uśmiechem- jest pan na fotelu u dentysty, to nie jest niebo, chociaż tak tu biało. Trochę się pan zdrzemnął. Za chwilę skończę zabieg.
Gdy skończyłam pacjent zaczął się tłumaczyć:
-Jeszcze nigdy takie coś, żeby na fotelu u dentysty zasnąć mi się nie przytrafiło. Czaruje pani doktor, czy co?
-Nie, czarować nie potrafię. Swoją drogą dziękuję za zaufanie, bo to oznacza, że pan mi całkowicie zaufał- odpowiadam z uśmiechem- To sztuka spać tak z otwartymi ustami... I piękny miał pan sen?
-Prawdziwy relaks!- pacjent oddał mi uśmiech.

    Nie był to jedyny przypadek. Gdy przed laty stawiałam pierwsze kroki w swoim zawodzie, pracowałam razem z asystentką, która miała długi staż pracy (nie jedno widziała, nie jedno słyszała, a przede wszystkim znała bardzo wielu pacjentów). Ta jej znajomość ludzi uchroniła mnie przed zawałem serca, który bym niechybnie dostała na widok zamykającej oczy po zabiegu pacjentki. Tym razem to nie pacjent, a ja umierałam ze strachu. A było to tak.
Usunęłam zęba. Pacjentka wydała z siebie dziwny dźwięk:
-Uff...- i przymykając oczy znieruchomiała na fotelu.
-Niech pani otworzy oczy!- krzyknęłam, a serce podeszło mi do gardła.
-Ciii..spokojnie- szeptem powiedziała do mnie asystentka- ona tak zawsze, musi się zdrzemnąć po zabiegu pięć minut. Spokojnie pani doktor, za chwilę się obudzi.
-To chyba nie jest normalne?- rzuciłam już szeptem.
-Dla niej jest!- twardo stwierdziła asystentka.
Co miałam robić? Uwierzyłam w doświadczenie, ale dalej niespokojnie zerkałam na kobietę leżącą na fotelu i na wszelki wypadek delikatnie wzięłam ją za rękę sadowiąc swój palec na przegubie jej dłoni, badałam tętno. Było prawidłowe.
Nie minęło pięć minut a pacjentka otworzyła oczy.
-Wystraszyłam panią doktor?- zdziwiła się- A bo zapomniałam powiedzieć, ale pani Kasia mnie zna- dokończyła wskazując głową na asystentkę.
Nie wiedziałam czy mam się śmiać, czy płakać z radości, że to nie był jakiś poważny stan, tylko zwykła drzemka po wielkich emocjach. Ona tylko się relaksowała.

Ps. Z ostatniej chwili. O wiele niebezpieczniej jest spać u fryzjera :)





ilustracja:
http://smieszne-zdjecia.panicz.com/zwierzeta/big/16.html

„Ze zrozumieniem...”



   Chce mi się głośno krzyczeć: „ludzie czytajcie wywieszki!” Chciałoby się też dodać dwa słowa: „ZE ZROZUMIENIEM”. To niesamowite, co przytrafiło mi się parę dni temu. Może to aura tak otępia? Kilka przypadków w jednym czasie. Opowieść zacznę jednak od krótkiego wprowadzenia.
   Drzwi wejściowe do gabinetów lekarskich współpracujących z NFZ obklejone są masą różnych wywieszek. Dodatkowo w pobliżu, na ścianach wiszą olbrzymie tablice ogłoszeń. Są tam mniej lub bardziej istotne informacje dla pacjentów. Niestety, ci, dla których te informacje są przeznaczone nie interesują się nimi. By zwrócić na niektóre ogłoszenia uwagę ludzi, lekarze kolorują całe wyrazy i frazy. NFZ dba o to, byśmy się nie nudzili i co pewien czas podrzuca nam nowe zarządzenia i informacje do wywieszenia. Lekarze to opracowują, by dostosować do swojej grupy pacjentów. Chciałam zobaczyć, jak z porcją nowości poradziła sobie koleżanka okulistka.  
Razem z Lenką podeszłyśmy pod drzwi jej gabinetu. Zwykle jest tam sporo oczekujących ludzi. Tym razem pustka. Wszystkie drzwi zamknięte. W pobliżu stał tylko jeden człowiek na korytarzu. Nie zwracając uwagi na obecność mężczyzny zaczęłyśmy szukać interesujących nas nowych zarządzeń. Nie znalazłyśmy tych ogłoszeń, ale za to natrafiłyśmy na informację (wielkość A3), że gabinet okulistyczny został przeniesiony. Wtedy zaciekawiło nas po co(?) i na kogo(?) czeka w pustej poczekalni nasz towarzysz. Okazało się, że jest umówiony na godzinę 17.00 z okulistką właśnie i od 20 minut już stoi pod gabinetem. Wskazałyśmy mu wywieszkę. Przeczytał, albo udawał, że czyta.
-To co ja teraz mam zrobić?- zapytał nas zdezorientowany człowiek
-Iść tam, gdzie lekarz czeka na pana- odparła Lenka
-To znaczy gdzie?- pytał dalej mężczyzna, choć w owej informacji był podany dokładny adres nowego miejsca. Wytłumaczyłyśmy dokąd ma się udać, bo pomyślałyśmy, że skoro czekał do okulisty, to może rzeczywiście nie widzi grubych, olbrzymich liter ogłoszenia. Pobiegł tam, a my zanuciłyśmy starą piosenkę, lekko ją parafrazując: „Dzięki Ci Boże, że zesłałeś na mnie te dwie baby”. Stałby tam biedak pewnie dalej i nie wpadłby na pomysł, choćby z nudów, aby poczytać ogłoszenia, chociaż te grubym i wielkim drukiem pisane.

Dwie godziny później, gdy kończyłyśmy już pracę, zadzwonił telefon.
-Chciałam umówić się na wizytę, mam ból zęba, a na wywieszce gabinetu pisze, że trzeba zgłosić się w pierwszych dwóch godzinach. Właśnie zaczął mnie znowu boleć.- jednym tchem wypowiedziała swoją kwestię kobieta
-Jest 19.30 Gabinet był czynny do 19.00 Za późno pani dzwoni. Za chwilę zamykają całą przychodnię. Na ogłoszeniu jest napisane, że z bólem zęba należy się zgłaszać osobiście, w pierwszych dwóch godzinach przyjęć, a nie bólu. Proszę teraz wziąć tabletkę. Jutro od 7.00 zaczynamy przyjęcia, proszę przyjść.- odpowiedziała Lenka.

Codziennie zdarzają nam się spotkania z ludźmi, którzy pytają nas o to samo, co jest napisane na wywieszkach. Zastanawiamy się nad sensem umieszczania ogłoszeń, skoro i tak kilkadziesiąt razy dziennie musimy powtarzać słownie owe informacje, bo pacjentom nie chce się czytać, albo nie rozumieją tego, co czytają.

21 stycznia 2011

„Powędrujmy Mleczną Drogą... Ratuj super Nianiu!


      Mleczna Droga z oddali wygląda ślicznie i porywająco. Niestety, tylko z daleka, bo gdy się już na niej znajdziemy pełno tam ostrych głazów, odłamków skał i kamieni. Przyznam, że dzieci są wspaniałymi pacjentami. Wdzięcznymi, ale też trudnymi i wymagającymi. Przy pracy z nimi należy wykazać olbrzymią cierpliwość i konsekwencję. Wszystko byłoby o wiele prostsze, gdyby w gabinecie, wspólnie z nami, funkcjonowała super Niania. Co ciekawe, przydałaby się głównie do pracy z rodzicami, by swoich lęków i kompleksów nie przelewali na własne pociechy.
Gro rodziców fantastycznie współpracuje z nami, ale jest także wielu utrudniających nasze zadanie.



      Do gabinetu wchodzi czteroletni Piotruś. Witam się z nim i zapraszam „do windy” czyli na fotel, który powiezie go w górę. Chłopiec, zachęcony przeze mnie gestem, dziarsko zmierza do celu. Mama, zamiast obserwować chłopca podbiega do niego.
-Mamusia weźmie cię na kolana, synku.
-Myślę, że mógłby już usiąść sam- staram się zmienić rodzicielską decyzję.
-On się z pewnością będzie bał- orzeka mama, chociaż Piotruś nie wykazuje oznak lęku czy strachu. Wiedzie go ciekawość. Nie ma przecież żadnych doświadczeń, ani tych dobrych, ani złych.
-Chcę go ze wszystkim zapoznać.- podpowiadam mamie dziecka- Proszę się nie obawiać. Proszę zobaczyć, jakiego dzielnego ma pani synka.
Rodzic pod moim naciskiem kapituluje. Piotruś sadowi się sam na fotelu i jedziemy w górę. Mama staje obok.
-Tylko nic się nie bój, to nie będzie bolało!- mówi do dziecka. Chłopiec spogląda na nią pytającym wzrokiem, jakby chciał powiedzieć:”To mam się czegoś bać?”
Udało mi się odwrócić uwagę Piotrusia od roztrzęsionej mamy. Mamą zajęła się Lenka, rozmawiały o chłopcu. A on nie tylko zapoznał się ze sprzętem, ale także pozwolił na leczenie zęba i zszedł bardzo dumny z fotela.

      Ewka ma 8 lat. Zaniepokoiła mnie jej wymowa. Zwraca się do rodziców głosem dwu-,trzylatka, sepleni(?), a przecież chodzi już do szkoły. Czyżby nikt nie skierował dziecka do logopedy? Nagle dociera do mnie, że logopeda nie jest tu potrzebny, tylko super Niania dla Rodziców Ewy. To właśnie oni zwracają się do dziecka w taki sposób, a córka tylko im odpowiada. Ze mną rozmawia normalnie.
Ewka jest uparta. Postanowiła nie otwierać buzi. Na moje pytania i próby rozmowy odpowiada:
-Nie, bo nie!
Mimo wszystko staram się dziewczynce wyjaśnić po co przyszła i dlaczego to jest ważne. Przerywa mi jednak mama:
-Ewciu, jak otwozys buźkę dam ci 50 złotych
-Szto! Szto złotych!- odkrzykuje niegrzecznie Ewa
A mnie „krew zalewa”. Do zabiegu, ba, nawet do badania nie doszło.

Negocjacje między Ewą a jej rodzicami dalej trwały, już po wyjściu z gabinetu. Odwiedziła mnie po kilku miesiącach. Nie mam pojęcia czym ją przekupiono, ale tym razem, bez żadnych oporów, pozwoliła na przeprowadzenie zabiegu. Korupcja kwitnie od najmłodszych lat…

ilustracja: droga mleczna
http://www.eu.cyberdusk.pl/l_corner/zadanie.htm

19 stycznia 2011

"Lany wtorek"




     W czasie utwardzania wypełnienia w zębie kabel lampy zahaczył o kubek z wodą. Kubek się przewrócił, a woda znalazła się na spodniach pacjenta.
-Rany! Jak ja stąd wyjdę?- rzekł poszkodowany- Pomyślą, że ze strachu się posiusiałem(!)- dodał z uśmiechem.
- Bardzo pana przepraszam, naprawdę przepraszam- bełkotałam zmieszana i zdruzgotana- zaraz pana wysuszę!
     Pobiegłam na zaplecze. Chwyciłam mały wentylatorek i wróciłam do mężczyzny dalej siedzącego na fotelu. Rozpoczęłam proces suszenia trzymając wentylator w rękach i ustawiając prąd powietrza na zalane miejsca.
     Pacjent zaczął się śmiać, a ja mu zawtórowałam. Jak to wygląda?! Scena, jak z "Jasia Fasoli"- pomyślałam- Lenka dzisiaj przyjdzie później, bo ma wizytę u lekarza ogólnego, pełna poczekalnia, i... Urwałam myśl, bo w tym momencie zajrzał do gabinetu nieznajomy mi mężczyzna:
-Czy można umówić się na wizy....- przerywał zdanie i stanął osłupiały- Przepraszam, nie będę przeszkadzać.
-Chwileczkę- odpowiedziałam, już prawie płacząc ze śmiechu.- Zaraz do pana podejdę, proszę poczekać w poczekalni. Gdy skończyliśmy z mokrymi spodniami dokończyłam zabieg w jamie ustnej.

Nie mam pojęcia, co sobie wyobraził ów nieznajomy, ale nie uciekł. Pacjent z wysuszonymi spodniami i odbudowanym zębem wyszedł z uśmiechem z gabinetu. Tylko ludzie w poczekalni nie bardzo rozumieli, co nas tak, do łez, rozbawiło.

"Bądźmy sprawiedliwi."



   Pacjenci zachowują się czasem dziwnie, zaskakująco, ale bądźmy sprawiedliwi. Stomatolodzy też bywają "oryginałami". Zdarza się, że w gabinecie pacjenci dzielą się ze mną swoimi przeżyciami z poprzednich wizyt u innych dentystów. Ich opowieści mrożą krew w żyłach, a chwilami rozbawiają do łez. Trudno zweryfikować te historie, mogę w nie tylko wierzyć lub nie. Najbardziej mnie szokującymi anegdotami chcę podzielić się z Wami. Sama też chwilami mogłam się wydawać śmieszna moim pacjentom.
Dlaczego?
   W latach 80 poprzedniego stulecia wchodziły do użycia w stomatologii rękawice i maski ochronne. Nie były to zgrabne i delikatne maseczki jakich dziś używamy. Właśnie zakupiłam sobie jedną. Pracowałam w szkole. Postanowiłam sprawdzić, jak dzieci zareagują na tak "obudowanego" dentystę, w masce i rękawicach.
   O dziwo, dzieci przyjmowały mnie ze stoickim spokojem. Zapukała wtedy do drzwi gabinetu jedna z mam moich podopiecznych. Zapukała i zajrzała
- O! Przepraszam panią doktor, chciałam zająć chwilę, ale widzę, że pani doktor wyjeżdża, więc wpadnę jutro.
-Dlaczego pani sądzi, że wyjeżdżam?
-Bo pani doktor kask na motor ubrała...
Wybuchnęłyśmy z Lenką śmiechem. Faktycznie wyglądałam na "gotową do drogi".

   Codziennością dla mnie jest wędrowanie z jednego gabinetu( dla dzieci) do drugiego( dla dorosłych). Pewnego dnia przyjmowałam pana w średnim wieku. Odbudowywałam mu zęba. To długi zabieg. Buzia pacjenta musiała być szeroko otwarta. W trakcie zabiegu często "pocieszam" pacjenta słowami: jeszcze chwileczkę, jeszcze momencik, proszę wytrzymać. Tym razem, skupiona na zębie i swojej pracy, wypowiadałam też czarodziejskie słowa, mechanicznie dodawałam: jeszcze sekundę, żabeczko, jeszcze minutkę kruszynko! Nagle zorientowałam się, że na fotelu siedzi przecież dorosły pacjent. Zrobiło mi się głupio. Gdy skończyłam, pan schodząc z fotela powiedział:
- Jeszcze żaden dentysta tak do mnie czule nie przemawiał. Miłe to było!
-Przepraszam- zdołałam wyjąkać- zapomniałam się, że nie jestem w gabinecie dla dzieci.

   Większość z czytelników pewnie miała, choćby tylko raz, usuwanego zęba. Wygodniej wykonuje się zabieg, gdy asystentka przytrzymuje głowę pacjenta, choć nie jest to konieczne.
- Czy będzie miał kto przytrzymać mnie za głowę?- zapytał mnie pan, który właśnie zgłosił się na usunięcie zęba.
-Pewnie, że tak. Pani Lenka robi to cudownie- odrzekłam z uśmiechem
-Bo gdy miałem usuwany poprzednim razem, to horror przeżyłem- dopowiada pacjent
-Co się stało?
-Dentystka nie miała pomocy i przywiązała mi głowę do fotela psią smyczą!-wyszeptał mężczyzna z przerażeniem w głosie
- Co pan opowiada, nie może być...- nie chciałam wierzyć pacjentowi- chyba pan coś zmyśla? O takich wynalazkach nigdy nie słyszałam.
- Nie zmyślam. Przywiązała mi głowę, żebym nią nie ruszał i tak rwała.

   Było to bardzo dla mnie szokujące. Nigdy nie pomyślałabym, że tak można! I, że dorosły człowiek na to pozwoli. Takie sytuacje splendoru stomatologom nie przynoszą i nie powinny mieć miejsca. Nie powinny też zdarzać się takie przypadki, jak ten, o którym napiszę w następnym odcinku.

18 stycznia 2011

Sąsiedzka pomoc!





     W gabinecie pojawia się pani w wieku około 50 lat. Ma problem. Proteza, której używa uwiera ją i ugniata. Badaniem stwierdzam liczne odleżyny.
-Gdzie pani robiła tę protezę? Korekta należy do obowiązków lekarza, który ją pani osadzał- mówię
-Nie mogę tam pójść- stwierdza pacjentka
-Dlaczego? Powinien to zobaczyć.- upieram się.
-Ach! Powiem prawdę. Sąsiadka na stałe emigrowała do Niemiec. Przed wyjazdem zrobiła sobie nową protezę. Starą zostawiła dla mnie. Rozumie pani, po co miałabym wydawać pieniądze, jak ta jest całkiem dobra?
-To nie do wiary. Protezę robi się indywidualnie, dla każdego pacjenta.Nie można, nie należy, nie wolno nosić czyjegoś uzupełnienia!- wykrzyczałam.- Jeżeli nie ma pani funduszy na robienie prywatnie protezy, to proszę zapisać się w kolejkę na NFZ. Naprawdę teraz długo się nie czeka. To lepsze niż sąsiedzka pomoc.

     Tą wizytą pacjentka przypomniała mi obraz z przeszłości. W czasie studiów przedstawiano nam przypadek pacjenta, który nosił kilka lat protezę zmarłego krewnego. Historia ta wydawała się taka nieprawdopodobna. Jego kości dostosowały się w końcu do noszonego uzupełnienia, całkowicie zniekształcił sobie wyrostek zębodołowy. Ile bólu i wyrzeczeń musiało go to kosztować? I tu pojawia się pani z podobnym problemem- niesamowite!
Ile jeszcze sytuacji i zdarzeń tak mocno mnie zaskoczy?

17 stycznia 2011

"Pięknym być..."




     Tak, tak... Każdy chce być piękny, młody, zdrowy. Zęby to podstawa. Jak tu uśmiechać się "dziurawym" grymasem? Najlepszym sposobem na ładny uśmiech jest wizyta u dentysty i profesjonalne uzupełnienie braków zębowych, ale... często, nim trafimy pod właściwy adres kombinujemy sami. Jak ?
      Tu spotkałam się z wielce pomysłowymi pacjentami. I dowiedziałam się do czego mogą służyć świece. Zawsze myślałam, że taka świeczka przydatna jest, gdy prąd wyłączą... albo do tego, by stworzyć romantyczny nastrój, gdy nadchodzi wieczór i ukochany czeka na progu.
No używałam w dzieciństwie wosku przy wróżbach andrzejkowych. A potem na studiach stomatologicznych, podczas ćwiczeń manualnych i na zajęciach z protetyki.
Wyobrażacie sobie zatem, jakie było moje zdziwienie, gdy na fotel usiadła pacjentka, która miała uzupełniony brak jedynek zębami z wosku. Kolor świeczki dobrany był do barwy zębów sąsiednich prawie idealnie. Majstersztyk.
-Postanowiłam wreszcie z tym zrobić porządek- oświadczyła mi- po ostatniej przygodzie, jaką przeżyłam.
-A co się stało?- zapytałam, podziwiając jednocześnie zdolności artystyczne i kunszt rzeźbiarski tej pani.
-Byłam u koleżanki i się zapomniałam. Zęby spłynęły mi do gorącej kawy. Na szczęście miałam w torebce zapasowe. Zawsze mam.- opowiedziała jednym tchem.
      Wosk, jako materiał maskujący dziury (ubytki) w zębach spotkałam też u młodziutkiej, nastoletniej dziewczyny, która wstydziła się uśmiechać mając chore zęby przednie, a bardzo bała się stomatologa. Oj natrudziłam się wtedy , by wydobyć go z ubytków. Nie mówię już o fatalnych skutkach, jakie spowodował w zębach, bo dziewczyna zalewała dziurki gorącym woskiem.
-Następny , proszę- woła Lenka
Wchodzi pacjent. Jest lekko spuchnięty.... obrzęk wargi górnej. Chyba dziurawy jest jakiś przedni ząb- myślę.
- Proszę na fotel- mówię i wskazuję miejsce pacjentowi- zaraz pomożemy.
-Czy pani doktor da radę?- wątpi siadający na fotel
-No pewnie, że dam- i zaglądam do buzi.
O! Kurcze. Obrzęk dotyczy czterech zębów przednich pokrytych koronami. Korony raczej stare, ale bez zarzutu.
Skąd ten nagły stan?
- Niech pan opowie jak się to stało. Korony są stare, ale mocno osadzone.
-To niezupełnie tak. One spadły i musiałem sobie jakoś pomóc. Założyłem je na nowo. Dwa dni temu- relacjonuje pacjent
- Jak to je pan założył?- jestem zdezorientowana- U dentysty?
- Nie. Sam! Na "Kropelkę". To taki klej do wszystkiego.- udziela informacji pacjent.- Chyba jestem na niego uczulony, bo piekło jak diabli!
     Udało się pomóc temu "wynalazcy". Zęby trochę ucierpiały i on wycierpiał swoje. Nauczkę dostał. Przyrzekł, że już nigdy sam nie będzie kombinował.
      Super plastycznym materiałem, który często w zębach znajduję, jest niezawodna guma do żucia. Ponoć nawet trochę znieczula, chociaż nie bardzo wiem jakim to cudem.
      Z uzupełnianiem braków zębowych wiąże się jeszcze jedna historia. W tym przypadku niezastąpiona okazała się... pomoc sąsiedzka, ale o tym już w następnym odcinku.









pierwsza ilustracja: Larry Roibal "beach"

16 stycznia 2011

„AS wywiadu to ja! I co z tą ekspresową ciążą?”



     Lekarze muszą się bawić w detektywów. Wnikliwy wywiad lekarski to podstawa dobrej diagnozy i prawidłowego leczenia, to często życie pacjenta i życie lekarza. Uwierzcie! Nie powinniśmy próbować okłamywać swoich doktorów, jeżeli mają nam pomóc, a nie zaszkodzić.
Często na pytanie:
-Czy choruje pan/pani na jakąś przewlekłą chorobę?
Słyszę odpowiedź:
-Jestem zdrowy/a!
Jedynie mój szósty czy siódmy zmysł podpowiada mi, że w danym wypadku należy temat drążyć dalej, więc ciągnę.
-A kiedy ostatni raz był pan w szpitalu?
-Dawno. Trzy miesiące temu. Jestem już zdrowy.
-Jeżeli mogę wiedzieć, to z jakiego powodu był pan hospitalizowany?
-???
-No dlaczego pana przyjęto do tego szpitala?- tłumaczę z polskiego na nasze
-Zawał miałem.- z beztroską odpowiada pacjent.
-???...- tym razem ja robię duże oczy, ale śledztwo prowadzę dalej- i bierze pan jakieś leki?
-No tak. Coś tam biorę.
-Jakie?
-Nie pamiętam.
-To wizytę musimy przełożyć na jutro. Proszę przynieść listę leków lub ich opakowania, bym wiedziała jakie mogę środki stosować i które z zabiegów możemy przeprowadzić w warunkach ambulatoryjnych.
     Pacjent nie był zachwycony odłożeniem wizyty. Inny pacjent też nie był szczęśliwy. Przyszedł, bym usunęła zęba, ale nie mogłam, bo przyjmował silne środki rozrzedzające krew. Gdy poinformowałam go, że musi je najpierw odstawić, a dopiero po kilku dniach będziemy mogli wyrzucić brzydkiego zęba, usłyszałam:
-To niech mi pani usunie go na moją odpowiedzialność!
-To nie będzie pana odpowiedzialność tylko moja, jak straci pan zdrowie lub życie, a ja mam dzieci i nie chcę by mnie za kratkami odwiedzały!
-Przesadza pani!
-Niech panu będzie, że przesadzam, ale dziś zęba nie usunę. Proszę odstawić te leki i zgłosić się za trzy dni. Kto jest pana prowadzącym lekarzem? Jeżeli mnie pan nie wierzy, to zadzwonimy zaraz do niego.- powiedziałam i natychmiast wykonałam telefon do prowadzącego pacjenta kardiologa. Jak dobrze jest mieszkać w małym mieście, gdzie wszyscy lekarze się znają! Ten zgodził się ze mną. Nawet porozmawiał z mężczyzną. Chyba go przekonał, bo:
-Dooobrze, to za trzy dni przyjdę- niechętnie i cicho powiedział do mnie pacjent.
Jakoś nie bardzo mu uwierzyłam, że odstawił leki, dlatego gdy zjawił się na wizytę poprosiłam o podpisanie oświadczenia, że zastosował się do zaleceń moich i kardiologa. Podpisał. I zastosował się na nasze wspólne szczęście.

- Następny proszę - woła Lenka, moja asystentka (która swoją posturą i miną bardziej przypomina lekarza niż ja)
Do gabinetu wchodzi młoda, ładna dziewczyna w wieku ok. 20 lat. Jest z bólem zęba. Diagnozuję.
-Niestety, nadaje się tylko do usunięcia. Muszę panią znieczulić- mówię i kontynuuję wywiad- Choruje pani na jakąś chorobę? Serce, nerki, wątroba są zdrowe?
-Tak.Jestem zdrowa- odpowiada pacjentka.
-Ciąża. Czy nie jest pani w ciąży? -jestem dociekliwa
-Nie wiem. Może?- słyszę odpowiedź. Poważna sprawa. Muszę wiedzieć coś bliżej, więc dalej pytam...
-To który to by był? (mam na myśli miesiąc ciąży)
-Czwarty.
-Czwarty miesiąc?- chcę potwierdzenia
-Nie, nie- woła dziewczyna
-Czwarty tydzień?- domyślam się zawieszając głos....i osłabia mnie odpowiedź dziewczyny.
-Czwarty dzień- mówi rumieniąc się pacjentka.
Ręce mi opadają, z trudem utrzymuję powagę, bo słyszę jak Lenka szepce pod nosem:
-Przecież to widać, ekspresowa ciąża, jeszcze nogi drżą....jakie to szczęście, że nie jest to czwarta godzina!
Skarciłam Lenkę wzrokiem za chęć do żartów i wykonałam zabieg.


ilustracja:
 obrazek ze strony  http://www.jajacek37.webpark.pl/3/

Nie możemy się rozstać... z telefonem. Komórkowych historii ciąg dalszy.


   Wprowadziłam w gabinetach zakaz używania telefonów komórkowych przez pacjentów. Dokładniej jest to prośba o wyłączenie komórki przed wejściem do gabinetów. Skąd to się wzięło?
    Zirytowana byłam, gdy dziewczyna 14-letnia siedząc na fotelu, z otwartą buzią, bez patrzenia na telefon i bez przerwy, wysyłała sms-y. Nie mogłam skupić się na zębie, gdyż kątem oka widziałam jej ruszające się palce rąk. Przerwałam pracę i nakazałam wyłączenie telefonu. Panienka była obrażona na mnie.
    Inny pacjent, podczas wykonywania przeze mnie zabiegu, odebrał telefon i mi go podał- sam mówić nie mógł, bo miał otwartą buzię. Zaskoczona wzięłam od niego słuchawkę.
-Kochanie....- usłyszałam męski głos w słuchawce
-Jestem stomatologiem, pan X teraz rozmawiać nie może, zadzwoni gdy będzie po zabiegu.
-To niech mu pani powtórzy, że bardzo go kocham!
Oddałam więc słuchawkę pacjentowi i przekazałam:
-Ten pan mówi, że pana bardzo kocha.
Pewnie, że byłam zaskoczona, ale nie komentując skończyłam zabieg. Dziwny to telefon. Byłam zła na pacjenta, że mnie "wmanewrował" w sytuację. Byłam też wściekła na niego, bo ma żonę, trójkę dzieci, a tu obcy facet robi mu takie wyznania. Pacjent czuł się jednak w obowiązku wyjaśnić mi to wszystko.
- To dzwoniła kobieta, nie mężczyzna. Ma taki niski głos.
-Niech się pan nie boi, żonie nie powtórzymy- wmieszała się do rozmowy milcząca do tej pory Lenka, chciała rozładować sytuację, obrócić wszystko w żart, niestety pogorszyła sprawę.
-Żona zmarła 5 miesięcy temu.....
-Serdeczne wyrazy współczucia, nic nie wiedziałyśmy.
Moja złość na samą siebie dobiegała granicy wytrzymałości. Jak mogę dopuszczać do takich przypadków! I tu już zakiełkował pomysł o zakazie używania komórek. Kielich goryczy przepełniło dwóch kolejnych pacjentów.
    Pierwszy, robił sam sobie zdjęcia komórką, w trakcie zabiegu i wysyłał mms-y (inna rzecz, że zadziwiają mnie tacy ludzie swoją sprawnością obsługi elektronicznej poczty bez patrzenia na klawiaturę!), drugi wchodząc do gabinetu kontynuował rozmowę telefoniczną, którą zaczął jeszcze w poczekalni i wcale nie miał zamiaru jej zakończyć gdy usiadł na fotelu.
-Czy mogę już zacząć zabieg?- zapytałam, ale pacjent nie reagował, podniosłam więc głos (zapewniam, że rozmowa nie dotyczyła żadnych pilnych i ważnych spraw) i dobitnie powiedziałam :
-Może panu przeszkadzam?
-No, to na razie.- wreszcie wyłączył telefon. - Musiałem przecież skończyć!- arogancko wyjaśnił.
     O! Tupetu ludziom nie brakuje. Staram się być zawsze uprzejma i taktowna, mam duże poczucie humoru, jestem bardzo tolerancyjna dla słabostek innych, ale tego było już za wiele. Na drzwiach pojawił się duży napis- prośba o wyłączanie komórek. Czy pacjenci dostosowują się do prośby? Z tych, którzy czytają wywieszki, jakieś 60%, tak. Inni tłumaczą się, że nie zauważyli komunikatu opatrzonego czerwonym nagłówkiem "UWAGA"...

Komedia pomyłek

  


   Jesteśmy w gabinecie dla dzieciaków- przyjmujemy osoby ubezpieczone w NFZ, które nie ukończyły jeszcze lat 18. Wszystko jest napisane na wywieszkach, na drzwiach do gabinetu. Pukanie do drzwi. Lenka otwiera.
- Czy można się zapisać na wizytę, na NFZ?- przed drzwiami stoi kobieta ok. lat 40-stu.
-Nie przyjmujemy tu dorosłych, tylko w gabinecie prywatnym, na innej ulicy. Wszystko można przeczytać na wywieszkach- informuje Lenka
-Wiem, ale chciałam się upewnić- słyszy odpowiedź. Po chwili telefon ... "ding-drrrrum ". Tym razem odbieram osobiście.
-Słucham. Gabinet stomatologiczny.
-Gdzie Pani jest?- pada pytanie
-Jak to gdzie? W gabinecie- odpowiadam.
-Ja stoję przed gabinetem i rolety są zasłonięte, wszystko pozamykane- słyszę młodzieńczy głos.
-Pan stoi pod prywatnym gabinetem, a ja teraz jestem w gabinecie dla dzieci- spokojnie tłumaczę- przecież tam jest wywieszka, że dzisiaj tamten gabinet nie jest czynny.
-Ale ja jestem z panią umówiony, na teraz- zaskakuje mnie facet.
-To niemożliwe. Nie mogłam się przecież tam umówić- zwątpiłam jednak, bo nieraz proszę pacjentów, by podeszli do drugiego gabinetu, by np. zmienić opatrunek. Może to któryś z nich? Mówię zatem:
-Najlepiej będzie, jeżeli pan przyjdzie tu do mnie, wyjaśnimy sprawę.
Wytłumaczyłam, jak ma trafić do nas. Przyszedł. Pierwszy raz człowieka na oczy widzę. Pytam więc:
-Kiedy niby się pan ze mną umawiał, telefonicznie czy osobiście?
- No....-słyszę wahanie w głosie- kolega mnie umawiał, na usunięcie zęba, telefonicznie.
-Nie powiedział do kogo pana umówił?- jestem zdziwiona
-Nie.
-To skąd miał pan mój numer telefonu?- cierpliwie pytam
-Spisałem z drzwi gabinetu teraz.- I tak nie dowiedziałam się, jak trafił pod tamten gabinet, ale to już nie miało znaczenia.
-To może pan zadzwoni do kolegi i dowie się z kim pana umówił, bo nie ze mną. I ten dentysta pewnie czeka na pana.
Nie mogłyśmy razem z Lenką zrozumieć, jak można umawiając się, nie znać nazwiska lekarza i adresu, gdzie przyjmuje.
Ale można! I to był normalny, zdrowy, dorosły młody mężczyzna.

Zdarzyła się też nam historia taka, gdy kobieta z amnezją (zanikami pamięci), trafiła do mojego gabinetu z kartką, gdzie była data i godzina wizyty, ale niestety nie było tam żadnej pieczątki gabinetu. Właściwie przyszła z pytaniem, czy czasem nie jest z nami umówiona. Bo gdzieś jest, ale nie wie gdzie. Obdzwoniłyśmy wtedy wszystkie gabinety w mieście i ... znalazłyśmy lekarza, który tę panią umówił. Dobrze, że pamiętała jak się sama nazywa. Zasugerowałyśmy doktorowi, by na kartkach z wizytami przybijał pieczątkę gabinetu, to nic nie kosztuje, a bardzo ułatwiłoby drogę tej pani.

   Z umawianiem się na wizyty też bywa czasem sporo zamieszania. A to pacjent zagubi kartkę, na której zapisana jest data z godziną, a to ją źle odczyta. Pewnego dnia zdarzyła się taka oto historia:
Pacjentka miała wyznaczonych kilka wizyt w związku z leczeniem kanałowym zęba i koniecznością wymiany opatrunków. Na jednej z sesji pytam:
-Ma pani jeszcze wizyty, czy trzeba dołożyć? Będą nam potrzebne dwie, by zakończyć leczenie.
-Nie. Już nie mam wizyt. Mam tylko S.OS na godz. 12.00
-Jak to SOS?
-Tak jest napisane- odpowiada pani
-Niemożliwe. Muszę to zobaczyć- jestem zdziwiona, robię duże oczy.
Pani szuka w torebce karteczki i... podaje mi ją. Na kartce wypisane są daty, jedna pod drugą. Ostatnia z nich to
5.05 godz. 12.00

Nie do wiary. Mając spis dat, czyli cyfr, pacjentka dopatrzyła się liter. Hm... Każdy widzi, co chce zobaczyć.

   Zupełnie nieprawdopodobna pomyłka(?), która wprawiła nas w zdumienie, zdarzyła się pewnemu panu, który przyszedł na wizytę zgodnie z terminem sprzed roku. Dzień, miesiąc i godzina się zgadzały, tylko rok był nie ten. To jak podróż w przeszłość dla nas, a dla pacjenta w przyszłość. Tak wszystkim czas i jedna mała, zbłąkana karteczka zawirowały życie...

ilustracja: 
ze strony http://oribella-hobby.blogspot.com/